Po raz trzeci w szwajcarskim kurorcie Val Müstair zorganizowany został Dzień Dario Cologni. Ikona helweckiego sportu zaprosiła do siebie znanych rywali, a także przeprowadziła szereg zajęć dla najmłodszych. To wszystko ma zachęcić Szwajcarów do uprawiania narciarstwa. A jak promują sport nasi czempioni?
W szwajcarskiej miejscowości, do której zimą po raz pierwszy przyjechał Puchar Świata przyzwyczajono się do zgiełku i zamieszania. Choć mieścina liczy sobie niespełna dwa tysiące mieszkańców, jest wśród nich ten, o którego istnieniu wie cały zimowy świat. To w Val Müstair w 1986 roku urodził się trzykrotny triumfator Pucharu Świata. Człowiek porównywany do samego Simona Ammanna. Swoją drogą, nie zauważyliście, że w tym alpejskim kraju mają podobnie, jak nad Wisłą? Początek millenium to era fruwającego Harrego Pottera (mówię oczywiście o Ammannie). W Polsce rządził wówczas Małysz. Teraz – choć Ammann jeszcze skacze, Małysz już nie – Szwajcarzy emocjonują się biegówkami. Bo i gwiazdor się pojawił. Tak, tak – ten z Val Müstair. Czy polski kibic nie działa podobnie?
Cologna od trzech lat organizuje w rodzinnej miejscowości „Dzień z Dario Cologną”. Podczas święta sportu do kurortu nie tylko przyjeżdżają tysiące żądnych wrażeń kibiców. Super-Dario zaprasza też rywali z tras. W tym roku w nartorolkowej wspinaczce na dystansie 6,5 km udział wzięli m.in. Therese Johaug, Marit Bjoergen czy Emil Jönsson. Z dziennikarskiego obowiązku dodam, że piękna Norweżka „włożyła” starszej koleżance dwie i pół minuty!
Ale ja nie o tym. Faktem jest, że przy okazji takiej imprezy każdy chce być Cologną. Zwyciężać z całym światem, dawać autografy, śmigać na nartach, nartorolkach… Ludzi – mówiąc kolokwialnie – po prostu to kręci. I słusznie. Budowanie wokół siebie szumu jest – oprócz zabiegu medialnego – prostym krokiem ku promocji całej dyscypliny. To po takich spotkaniach z idolem dzieci zapisują się do klubów, a dorośli, zachęceni możliwością wygranej wspierają pociechy, jak tylko mogą. Wokół biegówek jest atmosfera sukcesu, biegówki są na topie. Później, gdy Cologna zawiesi narty na kołku, będzie mógł włączyć telewizor i zobaczyć, że chłopiec, z którym w 2013 robił sobie zdjęcie, zostaje liderem Pucharu Świata. Tak to właśnie działa – następcy nie spadną z nieba. Niebem trzeba trochę potrząsnąć.
Sprawdź ofertę popularnego sklepu z nartami biegowymi biegowkowy.pl.
Żeby zobaczyć relację filmową z wydarzenia, kliknij TUTAJ
Skąd wziąć drugą Justynę?
Polska. Piękny kraj, ludzi prawie 39 milionów. Dużo, a zarazem mało. Na te miliony obywateli nie możemy, biedni, znaleźć 11 chłopaków, co w piłkę prosto trafić potrafią. Jeśli w „gałę” taka mizeria, to co dopiero w narciarstwie?
Trzeba to napisać jasno. Polskie sukcesy w narciarstwie w XXI w. zrodziły się nagle. Trafiło się kilku mądrych ludzi, był moment, szczęście, fart i ciężka praca. Małysz w 1998 roku chciał kończyć karierę. Cztery lata później 15 milionów Polaków oglądało go w Salt Lake City. Amatorskie skocznie powstawały na co drugiej górce, a kluby musiały odmawiać przyjęć, bo chętnych były dziesiątki. To był wyjątek nad wyjątki, że Adam swoimi sukcesami, ale i swoją skromnością i szczerością wychował drugie pokolenie. Wcześniej, kiedy spadał pierwszy śnieg, polski sport milkł zwykle na długie miesiące. Nic więc dziwnego, że nagły sukces na białym puchu rozbudził marzenia o triumfach. Stoch, Kot czy Kubacki to właśnie chłopaki, które poszły za fenomenem Orła z Wisły. Adam nie musiał wtedy robić nic, jednak w PZN-ie wiedzą, że popularność dyscypliny nie utrzyma się sama. Dziś machina promocyjna skoków narciarskich to prężnie działający program. Skoczkowie grają w siatkówkę na Mazurach, odwiedzają mecze żużlowe, a maleńka przenośna skocznia objeżdża wszystkie miasta w kraju.
Jak wygląda temat biegów? Tak samo, jak skoków kilka lat temu. Był Małysz i przepaść. Z całym szacunkiem dla Maciuszek, Kubińskiej czy Marcisz, ale poziom, który prezentują równy jest Robertowi Matei czy Marcinowi Bachledzie. Słowem? Przeciętność.
Małyszomania już się nie powtórzy – żeby napędzić machinę edukacji narciarskiej, dzieci polskie muszą (!) zobaczyć to, co widzą ich szwajcarscy rówieśnicy. Idola, który wychodzi do zdjęcia, organizuje testy sprawnościowe i zachęca do założenia nart. Justynę Kowalczyk, która nie tylko wspiera program „Bieg na Igrzyska”. Justynę, która (o ile to możliwe przy takim natłoku startów w sezonie) przyjeżdża do Polski i wręcza zwycięzcom medale. Młodzi biegacze nie chcą tylko dostać dyplomu z jej wizerunkiem. Ich motorem i napędem do pracy byłoby na przykład dobre słowo od Mistrzyni. Czyż nie?
Justyno, jeśli masz czas czytać ten felieton, zastanów się, jak Kasina Wielka byłaby Ci wdzięczna za „Dzień Justyny Kowalczyk”. Wszyscy wiemy, że trening, który wykonujesz, jest niemożliwy do zrealizowania w Polsce. Miło, że pobiegłaś z nami w Orlen Warsaw Maratonie. Pobiegnij też z Kikkan Randall w Kasinie Wielkiej! To wcale nie jest głupie dywagowanie. Żeby za dwadzieścia lat liczyć się w międzynarodowej stawce, trzeba działać już dziś. Nie chodzi tu przecież o promocję wsi – chodzi o przyszłość polskich biegówek.
Jak sądzicie, czy Justyna Kowalczyk wystarczająco promuje swoją dyscyplinę? Zapraszamy do dyskusji w komentarzach.