Dziennikarze też próbują biegać na nartach… Na 17 kilometrze dystansu 26 CT zgasło mi światło. Obudziłem się dopiero na 25 kilometrze, gdy po wywrotce na lodzie obiłem się strasznie. Ale udział w XXXV Biegu Piastów uważam za udany. Poprawiłem się o 168 miejsc, w porównaniu z ubiegłym rokiem.
Jeden z uczestników cyklu Salomon Nordic Sunday, zauważył ostatnio, że gdy zaczynał swoją przygodę z biegówkami siedem lat temu, częściej przystawał, rozmawiał z turystami, uśmiechał się. Z każdym rokiem zaczął coraz więcej rozmawiać o smarowaniu, treningu i ma coraz mniej czasu na uśmiech. Coś w tym jest. Ja biegam dopiero trzeci rok, no dobra, przepraszam, trzy lata to ja chodziłem, a ostatnio zacząłem szybciej chodzić. Biega to Justyna Kowalczyk i kilka świetnych astmatyczek…
No i tak chodzę i chodzę, ale coraz mniej czasu mam na turystykę, uśmiechanie się i pogawędki. W tym roku, przed moim drugim startem w Biegu Piastów na 26 kilometrów, zachowywałem się już jak niespełniony sportowiec. Dieta, odżywki, regularne treningi, starty w zawodach, co drugi tydzień. Zacząłem nawet dyskutować o smarach, choć sam jeszcze biegam na łusce.
Ale na razie koniec o diecie i o smarach. W sobotę 5 marca, przed godz. 13.00 zjawiłem się na starcie, podobnie, jak ok. 1.400 innych zawodników, którzy chcieli się zmierzyć z dystansem 26 km, w tym roku dokładnie 26,4 km. Zaznaczę, że rano biegano na 50 km, ale dla mnie to wciąż za dużo.
Sprawdź ofertę popularnego sklepu z nartami biegowymi biegowkowy.pl.
Pomny doświadczeń sprzed roku (złamany kij i bieg z jednym przez siedem kilometrów), kilometr za startem, w najwęższym miejscu trasy, ustawiłem żonę z zapasowymi kijami. Na szczęście nie były potrzebne. Doświadczenie z kilku startów w tym roku zrobiło swoje. Poza tym, nawet gdyby coś się stało na trasie były w tym roku trzy punkty, gdzie można było wymienić kije. Genialny pomysł!
Początek to była prawdziwa sielanka, biegniemy w tłumie mijamy się, jest praktycznie płasko. Człowiek jeszcze świeży, choć miękki śnieg i dodatnia temperatura robią swoje. Tory się rozłażą, momentami wpada się w breję, a nie zmrożony śnieg. Swoje zrobiło też ponad półtora tysiąca zawodników z „pięćdziesiątki”, którzy tę trasę przebiegli kilka godzin wcześniej.
Dobiegamy wreszcie w okolice schroniska Orle. Do tego miejsca każdy ma jeszcze siłę na rozmowę. Wpada na mnie na zjeździe zawodnik, który startował z takim samym numerem, jak ja rok wcześniej, wymieniamy kilka słów. Potem zrównuję się z kolejnym biegaczem, z którym mogę porozmawiać. Przy schronisku dwie słodkie herbaty od pana Staszka, szefa Orlego i tu się zaczyna….
Każdy bał się tego fragmentu trasy. Od Orlego ostry podbieg – jakieś 3,5 kilometra ciągle w górę. Tego się nie da opisać. To trzeba przeżyć. Tu biegali tylko liderzy. Ludzie idący ramie w ramie ze mną, po prostu maszerowali. Narty rozłożone do jodełki i maszerujemy pod górę, jedni szybciej, inni wolniej. Ja na szczęście szybciej. Po drodze wyprzedziłem kilku znajomych i jeszcze więcej nieznajomych. Mijałem też wielu, którzy nie trafili ze smarowaniem. Narty nie trzymały na podbiegu i musieli sobie odpuścić. Choć co ciekawe jeden mężczyzna, pod górę szedł z nartami pod pachą, a w dół wpinał się w nie i biegł tak aż do mety. Podziwiam, takich jak on!
Po tym podbiegu kawałek płaskiego i kolejny ostry podbieg na Cichą Równię. A następnie wspinaczka na Krogulec. Te już mi dały popalić. Tam dopadł mnie kryzys. Musiałem się zatrzymać i szybko spożyć żel izotoniczny z dużą zawartością węglowodanów. Normalnie nie do zjedzenia, ale przy takim wysiłku wchodzi, jak bułka z masłem. No i dalej pod górę z krótkim przerwami na zjazd. Każdy marzył tylko o tym, żeby tabliczki na trasie wskazywały już 22 kilometr, bo wtedy miało być w dół.
Śnieg coraz bardziej miękki, temperatura powietrza plus 8, a ty ciągle pod górę. Co ja tu robię? Czy nie mogłem siedzieć w domu i oglądać Justyny w telewizji? Ciekawe, czy żona na mnie jeszcze czeka, a może już zmarzła i pojechała beze mnie do domu? Ciekawe, czy ktoś jeszcze za mną biegnie, a może jestem ostatni? To tylko kilka z tysięcy pytań, które przewijały mi się przez głowę. Co działo się wokół nie pamiętam. Po ostatnim punkcie żywieniowym, chyba na 17 km wyłączyli mi zasilanie. Biegłem przed siebie, ale jak i z kim, nie wiem. Obudziłem się dopiero na ostrym zjeździe, kilometr przed metą. Chwila nieuwagi i na lodzie, bo to już nie był śnieg, zaowocowała straszną glebą. Zdarłem sobie skórę tu i ówdzie, straciłem cenne sekundy, wytraciłem tempo, ale wstałem i szedłem dalej.
Tylko kilometr do mety. W tym roku nie miałem już sił na finisz. Słyszałem tylko dopingujących ludzi i nagle zobaczyłem, jak ktoś wiesza mi medal na szyi. To już koniec! Jaki mam czas? Patrzę na zegarek – 2 godziny i 48 minut. 20 minut szybciej, niż rok wcześniej. A trasa o półtora kilometra dłuższa i trudniejsza. Więc coś mi dały te starty, treningi, odżywki i żelki. Szybko coś zjadłem, po 10 minutach mogłem już nawet mówić, zabrałem się więc za analizę wyników.
Bieg ukończyło 1.326 osób, zająłem miejsce 550, czyli o 168 pozycji lepiej niż w debiucie. Jak dobrze liczę, to byłem 16 zawodnikiem wśród Lubuszan i chyba pierwszym wśród dziennikarzy, bo żadnego innego na listach startowych na 26 km nie dojrzałem. Ale zaznaczam, że nie wszystkich znam.
No i na koniec bolesna refleksja. Rozwodzę się! Z nartami z łuską, a nie z żoną. Moje szybie chodzenie przeradza się w bieg, a ten skutecznie utrudnia mi łuska, która na miękkim śniegu w dół nie jedzie, a na lodzie wariuje. Wolę zmienić narty, niż zachorować na astmę, by poprawić wyniki.
jestem za – przedstawianiem sylwetek biegaczy znanych, przynajmniej z widzenia i przynajmniej dla mnie – w tym przypadku z SNS’a na którym startuję łyżwą, ale twarz pana Hucała (choć do tej pory nie znałem nazwiska) jakoś zapadła mi w pamięć, bo okazuje się, że biegówki pasjonują wielu ciekawych ludzi, na codzień wykonujących interesujące zawody, a potrafiących jeszcze zająć się sportem, pokonywać własne słabości, stanąć do otwartej i uczciwej rywalizacji,
może wpadam w patos, ale na tle dominujących w telewizji sportów, często ciekawych, ale przeżartych komercjalizacją, od pewnego czasu coraz bardziej lubię taką właśnie rywalizację, w której sam zresztą uczestniczę, gdy często biegnie się z bezpośrednim rywalem 20 km ramię w ramię, na mecie ktoś jest pierwszy, ktoś nie, ale potem można szczerze sobie pogratulować wysiłku, wzajemnie go doceniając, i normalnie porozmawiać.
i każdy chyba biegacz czy „chodziarz” narciarski docenia radość z poprawy czasu po często żmudnych treningach, niezawsze regularnych…
Dzięki wielkie za miłe słowo i do zobaczenia na kolejnym Salomonie, niestety już w nowym sezonie…