Nasz czytelnik Mateusz Hyski po przebiegnięciu 50 km w Biegu Piastów 2016 postanowił w tym roku dołożyć do swojego wyzwania kolejny dystans, czyli 25 km. Jak poradził sobie z biegami dwa dni pod rząd, czyli 75 kilometrami, pisze w swoim tekście.
Kolejny raz podniesiona poprzeczka samemu sobie. Tym razem dotyczyło to przejścia na biegówki bezłuskowe i nie tylko. Jak pisałem w „karlovskich wspomnieniach”, przekroczyłem granice umiejętnościowe, teraz przyszedł czas na mocne zmiany. Oczywiście nie odbyło się to wszystko bez intensywnych treningów i przygotowań, ponieważ mając doświadczenie z poprzedniego roku, wiedziałem co mnie czeka w Jakuszycach. Zadecydowała pewność siebie oraz „głód” nowego poziomu w zawodach. Profil trasy znany, w tym roku inne podejście do startu ale wydaje mi się, że lepsze, no i ten stres, bo zawody na bezłuskowych.
50 km w sobotę…
Aura w sobotni poranek bardzo dopisywała. Już na starcie przeszkadzali mi lekko zawodnicy z mniejszymi umiejętnościami więc zdecydowałem się na „przeskakiwanie” z toru na tor co nazywam wyprzedzaniem. Pierwsze podejście miałem za sobą. Na zjazdach starałem się wykorzystywać to co trasa daje, czyli mocne i szybkie zjazdy, natomiast na odcinkach w miarę poziomych bardzo dużo pracowałem na przemian raz bezkrokiem, a raz „klasykiem”. Takim sposobem trasa bardzo szybko pozostawała w tyle.
Sprawdź ofertę popularnego sklepu z nartami biegowymi biegowkowy.pl.
Orle na horyzoncie więc trzeba było doładować się napojami i przekąskami, ale patrząc na zegarek stwierdzam, że szkoda wypracowanego czasu. Już wiem z kim będę konkurował, bo niejednego zawodnika wyprzedziłem i okazuje się, że ten sam wyprzedzał również mnie. Trzeba wprowadzić strategię, którą sobie zaplanowałem. Kolejny zjazd i kolejne podejście tym razem troszeczkę dłuższe, ale doskonale wiem, że za zakrętem będzie kolejny stromy zjazd gdzie ponownie „dam w gaz”. Wypracowane zjazdy z Karlovskiej 50. efekt przynoszą. Czuję się swobodnie w wyprzedzaniu już bez hamowania.
Podczas zjazdu posiłkuję się żelem energetycznym, bo wiem co czeka za kilka km. Mieszane zakręty, raz ostro w górę, a raz w miarę poziomo. Poczułem „wiatr w nartach”. Barki intensywnie pracują a słońce nie odpuszcza i robi się naprawdę gorąco. Pełen optymizmu biegnę dalej, a tabliczki z kilometrami mijają szybciej. Połowa dystansu za mną, a zmęczenia nie czuć. Nie czekam zatem na „ścianę” jak w biegach górskich i posiłkuje się kolejnym energetykiem. Te moje zawijasy się kończą, a ręce powoli odczuwają dystans swojej pracy. To jednak mnie nie martwi, bo mijamy „Samolot” a za nim dobrze mi znany prosty odcinek na samą Kopalnię. Narty doskonale spełniają swoje zadanie a już wspomniane opanowanie swoich umiejętności daje efekt w kolejnych zjazdach. Niejednego zawodnika udaje mi się wyprzedzić i już bardzo rzadko zdarza się aby to ktoś mnie wyprzedzał.
Wiem, że czeka mnie ostatnie strome podejście, a po nim tylko prosty i długi zjazd do mety. Tutaj już się nie oszczędzam. Właściwie jeszcze staram się wzbić organizm na wyżyny, wbiegając w podskokach do góry. Jeszcze bardziej intensywna praca rąk i owocuje ciężkie trenowanie i nieodpuszczanie na treningach. Właściwie jeszcze ktoś pędzi szybciej ode mnie, ale na poziomym krótkim odcinku przed metą nie odpuszczam. Mamy przed sobą 500 m do mety. Jeszcze tylko ostatnia walka ze sobą i kilku zawodników pozostaje w tyle.
Co poczułem na mecie? Hm, podskakiwałem z radości, że udało się prawie powtórzyć czas z poprzednich zawodów tegorocznych na takim samym dystansie. Poczułem, że naprawdę te ciężkie treningi przyniosły rezultat.
… i 25 km w niedzielę
Ponad normę postawiłem sobie cel tego sezonu czyli tym razem pokonanie kolejnego dystansu w kolejny dzień zawodów. Następny dzień zaczął się równie dobrze jak poprzedni, bo od pożywnego śniadania. W niedziele już nie świeciło słońce, ale rozmawiając z innymi przed startem, oczekiwaliśmy wszystkiego tylko nie deszczu. Przesmarowanie nart jeszcze przed startem bardzo zaowocowało, bo już na pierwszym podejściu odczułem dużą różnicę co do poprzedniego dnia. To zdecydowanie skutek chyba mniej upalnego dnia, bo jakby wszystko doskonale przylegało do nóg.
Na pierwszym odcinku była bardzo duża „przepychanka” w wyprzedzaniu. Nie wiem do czego to porównać, ale czasem wyglądało to jak na autostradzie. Raz po lewej krawędzi, raz po prawej, czasem pośrodku. Prędkość odczytywana z zegarka na zjazdach dochodziła do 33 km/h. Sam do siebie się uśmiechałem i zastanawiałem się ile tak wytrzymam, bo przecież już pięćdziesiątka w nogach jest. Nie myślałem nawet o odpuszczaniu, a póki zjazd jest to energetyk trzeba wchłonąć. Zrezygnowałem z pierwszego punktu z wodą i smakołykami, a w momencie swobodnego prostego odcinka zaczerpnąłem własnego napoju izotonicznego. Trzymałem się skrupulatnie własnego planu, który przewidywał posilenie się w szybkim czasie na wysokości „Orlego”.
Tuż za punktem odżywczym przy schronisku Orrle pozostało kilka zawijanych odcinków i chowamy się w las gdzie czekają kolejne zjazdy. Jeszcze właściwie nie odczuwałem zmęczenia, a narty dobrze się prowadziły. Każdy ruch doskonale zintegrowany. Nic dodać nic ująć – doświadczenie zaczyna procentować. Tuż przed długim podejściem do Rozdroża pod Działem Izerskim wolę pooszczedzać się i zwyczajnym klasykiem pokonać kilka kilometrów. Delikatna rutyna czasem czyni cuda, bo w pewnym momencie organizm sam powie kiedy można mocniej. Przyznam szczerze, że obawiałem się tego długiego podejścia, ale nie jest ono takie straszne, bo okazuje się, że na tymże odcinku motywuje jeszcze dodatkowo kolejny wyprzedzony zawodnik.
Na rozwidleniu w powolnym biegu wlewam w siebie izo i herbatę przegryzając jeszcze szybko pomiędzy łykami przechwycony kawałek pomarańczy. Euforia już w mojej głowie pokonuje wszystko to co złe, a właściwie mało tego złego. No i euforia wygrywa, bo na bardzo małym podbiegu już przed metą razem z innym zawodnikiem lądujemy na śniegu. Na szczęście nie zderzyliśmy się i razem się z tego śmiejemy. Wspieramy się wzajemnie, żartując wstajemy i biegniemy dalej. Z tego co pamiętam, powiedział, że ma już dość. Nie wiem co mam mu odpowiedzieć, ale motywuję jak mogę a na jego twarzy pokazuje się niedowierzanie kiedy dowiaduje się o mojej pięćdziesiątce dzień wcześniej. 100 m przed metą niewielkie wzniesienie, na które wskakuję szybko, ostatnie jeszcze intensywne popracowanie rękami i meta przekroczona.
Obawiałam się, czy podołam swojemu celowi, ale jak już się przekonałem w swojej własnej karierze biegowej siła woli wygrywa, kiedy brakuje tych naturalnych sił. Jaki będzie kolejny cel? Marzy mi się… ale niech to pozostanie moja małą tajemnicą, bo do kolejnego poziomu trzeba dojrzeć fizycznie i trzeba też wyciągnąć wnioski co było złe, a co jeszcze do poprawy. Teraz jednak czas na zasłużony odpoczynek po 41. Biegu Piastów.