Kolejny nasz czytelnik opisuje swój udział w maratonie narciarskim w Czechach. Tym razem publikujemy wspomnienia z jubileuszowej Izerskiej Pięćdziesiątki. Największy czeski bieg zaliczany do Worldloppet oraz Visma Ski Classic jest lubiany przez Polaków. W 2017 roku aż 51 naszych rodaków ukończyło ten prestiżowy maraton. Jeden z nich dzieli się z nami swoimi wrażeniami.
30 sekund do startu, z głośników bicie serca „bum-bum, bum-bum”, strzał i teraz polanę startową wypełnia „I feel good” Jamesa Browna. Tłum rusza, ruszam i ja. Na początku płasko, potem lekko pod górę. Staram się wyprzedzić jak najwięcej towarzystwa, żeby znaleźć trochę przestrzeni, ale nie ma szans, ponad 2000 przede mną. Po 5 km pierwszy zjazd. Krótki, ale stromy, za nim płaska łąka, tylko czemu oni hamują?! Udało się minąć hamulcowych z lewej, uff, wyprzedziłem sporą grupkę, ale nadal tłum. Podbiegamy na Rozmezi, to najwyższy punkt – 1000 m. Teraz będzie trochę zjazdów, robi się przyjemnie. Niestety trasa jest wąska, a ludzi dużo. Gdybym był sam, to byłaby super zabawa, a teraz… Jedziemy leśną drogą, spadek wzrasta, głowa przy głowie, szybkość pewnie koło 40 km na godzinę, jak ktoś się teraz wywali, to może być wesoło. Ledwie zdążyłem tak pomyśleć, a tu łubudu! Facet pół metra przede mną leży! Nic się nie da zrobić, rzut szczupakiem do lasu, byle nie na trasę, bo mnie rozjadą! Pozbierałem się, jadę dalej.
Do Jizerki nie ma już istotnych podbiegów, za to dwa strome, nieprzyjemne zjazdy. To na pewno zupełnie inaczej wygląda, jak się jedzie z przodu, ale w środku stawki jest niemiło. Wyobraźcie sobie coś takiego: wąska dróżka, kręta, o sporym spadku. Środkiem wyorana pługiem, zalodzona rynna, po bokach zwały miękkiego śniegu. Wyjścia są dwa, albo zsuwać się pługiem bez możliwości manewru, albo próbować walczyć w kopnym odgarniętym śniegu po bokach. Biorąc pod uwagę, że jedziemy ciągle głowa przy głowie, to bardziej walka niż przyjemność, a to przecież zjazd, czyli teoretycznie odpoczynek i możliwość wyprzedzenia tych z gorszymi nartami. No niestety, nie tym razem.
Punkt z napojami Smedava i zaczyna się najstromszy podbieg na trasie. Wiem, że fachowcy robią to pchaniem, może jak wypocę parę wiaderek na treningach, to wypcham, ale na razie moc za mała. Po klistrach zostało wspomnienie, to już 30. kilometr, więc jodłujemy. Po około 1,5 km i zaczyna się wypłaszczać. Teraz piękny płaski kawałek na wysokości podobnej do jakuszyckego Samolotu. Wychodzi słońce, ładne widoki, chce się żyć.
Sprawdź ofertę popularnego sklepu z nartami biegowymi biegowkowy.pl.
10 km do końca, wjeżdżamy do lasu. Teren pofalowany, trochę w górę, trochę w dół, po drodze jeszcze jeden stromy zjazd. Byłby ładny i szybki, bo bez zakrętów, ale hamulcowi wyryli rynnę i znowu trzeba walczyć o utrzymanie się na nogach. Ostatnie 3 kilometry to powtórka ze startu, tyle że w drugą stronę, czyli lekki i przyjemny zjazd. Meta! Dostaję szklany medal, darmową zupę gulaszową i można już wsiadać do autobusu.
Generalnie Jizerská Padesátka to trasa dość trudna, zwłaszcza dla „średniaków”, czyli takich, którzy plasują się w środku stawki i jadą w tłumie po torach przerytych kilkoma tysiącami nart. To trochę tak, jakby próbować jechać po polnej, rozjeżdżonej drodze z szybkością taką, jak po asfalcie. Zjazdy raczej strome, mało miejsc do odpoczynku. Dla ambitnych polecam, jeśli jednak ktoś dopiero zaczyna swoją przygodę z Worldloppet, to rozważyłbym inny bieg na początek, na przykład nasz swojski Bieg Piastów.