Wdrapanie się na Alpe Cermis dało mi niebywałą okazję poczucia się prawie jak zawodnik Pucharu Świata, okazję do wyplucia płuc, do satysfakcji, ale też do autorefleksji nad własnymi mocno średnimi umiejętnościami narciarskimi.
Po wylądowaniu na lotnisku w Bergamo i odebraniu auta z wypożyczalni, a przed dotarciem do Cavalese leżącego u stóp Alpe Cermis, rysowała się przede mną niesamowita pespektywa – średnio szybkie autostrady A4 i A22 z niemniej leniwymi pitstopami z kawą, jakiej nie uświadczysz nigdzie indziej niż w ojczyźnie espresso. Co druga stacja paliw była okazją do zatrzymania się i uczestniczenia z innymi użytkownikami dróg w tym zwykłym tutaj, a dla mnie niecodziennym, rytuale konsumpcyjno-społecznym. Zaczyna się od składania zamówienia przy kasie, koniecznie z gestykulacją, oszczędną rzecz jasna, gdyż to północne industrialne Włochy, ba, prawie RFN południowy, a nie neapolitańskie prowincje.
Trasę na finał Tour de Ski wymyślili w 2006 r. ówczesny szef biegów w FIS Juerg Capol wraz z Vegardem Ulvangiem. Komentowano decyzję, że jest to niegodne narciarstwa. Inni mówili o spędzie bydła. Zdaniem Justyny Kowalczyk to „dmuchanie pod górę, na którą nie da się podjechać na rowerze”. Wilkowicz, dziennikarz sportowy Wyborczej, który brał udział w zawodach, pisał, że „miejscami tak stromo, że można się przy potknięciu zsunąć ze stoku”, co autor tego tekstu potwierdza, bo widział taki przypadek na własne oczy.
Potem z paragonem w ręce spragniony brązowego płynu udaję się do długiej lady z co najmniej dwiema paniami po drugiej stronie obsługującymi gigantyczne ekspresy. Po podaniu dokumentu fiskalnego następuje procedura jego kasowania. Widziałem trzy opcje: przedarcie, skreślenie długopisem, a jedna pani zrobiła kreskę swoim długim, wypielęgnowanym paznokciem. W trakcie mniej niż 60-sekundowego oczekiwania na espresso machiatto dokonuję obserwacji różnych włoskich klas społecznych stojących (nie siedzących!) i zjednoczonych w jednej linii przy kontuarze. Prawa ręka każdego znajduje się wyłącznie w jednej z dwóch pozycji: położona delikatnie na ladzie lub trzymająca malutką filiżaneczkę.
Sprawdź ofertę popularnego sklepu z nartami biegowymi biegowkowy.pl.
Są tu wszyscy. Dostojni emeryci koniecznie ubrani na brązowo lub szaro. Ale też 50-letni umięśnieni, jasnoniebiesko dżinsowi, macho z łańcuchami na szyi, wyglądający dla przybysza z północnej Europy poniekąd komicznie, tak jak wygląda wielki biceps akurat podnoszący do ust nieproporcjonalnie mniejszy, kruchy, wręcz metroseksualny naparsteczek z czarnym płynem.
W końcu przychodzi kres obserwacji, bo pojawia niesamowity smak, odlot w kierunku raju. Niby też kawa jak u nas, ale smakuje inaczej, jest kresem ludzkich możliwości obróbki brązowych ziaren. Zupełnie jak z Rampa Con i Campioni (wolne tłumaczenie: podbieg z mistrzami).
Zawody narciarskie jak każde inne w Sudetach czy Karpatach, ale tu – w kraju świetnych biegaczy narciarskich i rolkowych – smakują jakoś inaczej. Rampa to podbieg podbiegów, zawody zawodów, crème de la crème amatorów nart lekkich. Alpe Cermis to góra, która w smaku jest gorzka jak espresso bez cukru, ale niesamowite przyrządzenie tej potrawy przez organizatorów, jej legenda, powodują, że mimo jej cierpkości, można się nią delektować w trakcie i potem.
Bo przedtem jest strach. Obawa przed górą. Nawet dla kogoś takiego jak ja – pierwszy i ostatni raz byłem tutaj pięć lat temu, wiem co to za potworne górzysko. Ale jak dzień wcześniej wieczorem wyszedłem na balkon mojego pokoju w hotelu w Cavalese, to zadrżałem odruchem prawie bezwarunkowym, jakbym poczuł uderzenie zimna na gołej skórze. Przede mną rozpościerała się idealnie oświetlona zjazdowa trasa narciarska, na której raz w roku zmieniany jest kierunek ruchu – z góra-dół na dół-góra.
Większość amatorów narciarstwa biegowego strach dopada długo przed zawodami, bo… nie zapisują się na nie. Mimo otwartości zawodów, stosunkowo niskiego, jak na warunki Pierwszego Świata, wpisowego (25 EUR), to ilość uczestników oscyluje tylko wokół stu kilkudziesięciu osób.
Niedziela rano, stoję z tymi nielicznymi odważnymi przed linią startową. Mój cel: zamiast ostatniej (5 lata wcześniej) zaliczonej godziny piętnaście zrobić coś poniżej godziny. Trasa rozpisana w głowie, czuję się dobrze, choć nie wystarczająco przygotowany. Ostry trening na śniegu zakończył się na początku stycznia w Kościelisku na wyjeździe sylwestrowym.
Pierwsze ponad 5 km jest szybkie – 2 km w okolicach stadionu z odcinkami płaskimi oraz kilkoma podbiegami o charakterze ćwiczebnym. Kolejne 3 km po płaskim i trochę z góry. Narty średnio działają do podnóża Alpe Cermis – zastosowany haefik o rozpiętości -7 do +7 nie taki jak powinien być, albo ten tępy sztuczny śnieg z założenia nie jest współpracujący.
O dziwo, kopa dostaję na lekko zmrożonym śniegu na początku podbiegu właściwego, zaczyna być fantastycznie, na plecach wyrastają skrzydła mimo zwiększonego nachylenia. Jeszcze macham jednokrokiem, ale powoli przechodzę w kulawca. Stawka już jest rozrzedzona. Po chwili docieram do pierwszej ściany – tutaj w mojej części stawki obowiązuje styl mocno dowolny, nie podręcznikowy, wyjątkowy, indywidualny i nienazwany. Większość z nas po prostu przekłada narty jak w jodełce klasykiem, tylko w trybie zwolnionym. Po ścianie chwila oddechu – przejazd koło barku z dyskotekową muzyką energetyczną i można rozpościerać skrzydła w trybie mocno asynchronicznym.
Potem zaczyna się odcinek określany międzynarodowo jako „hardcore”, „crazy”, czy swojsko „s..t”. Przecież to było w telewizji, takie małe chorągiewki, taka trasa-serpentyna namalowana niebieskim szprejem na śniegu, jest tylko wolniej niż na niebieskim ekranie, wydaje się, że ślimaki szybciej się przemieszczają niż moje fiszery. Patrzę na stoper – planowana godzina wydaje się realna, dam radę, muszę tylko docisnąć – skup się, Majkel! I wreszcie ostatnie 300 m – można zastosować jednokrok przeplatany krokiem asynchronicznym i wbiec jak zwycięzca na metę słysząc „next competitor is Mikal Muzilak, the first from Poland”.
Przede mną czerwona brama Viessmann i telebim z bezpośrednią relacją w szacie graficznej jak ta oglądana w Eurosporcie w każdy weekendowy zimowy poranek. Rety, jestem przez małą chwilunię jak Kowalczyk czy Staręga w World Cup, choć u mnie poziom niższy o osiemnaście klas.
Nie znalazłem się w pierwszej setce. Za metą nie padam jak Marit. To źle, znaczy, że nie dałem z siebie wszystkiego. Ale to też dobrze – są rezerwy do wykorzystania w tym samym miejscu za rok. No i jedna godzina 20 sekund napawa optymizmem – jakieś przygotowanie jednak jest. Mimo, że starszy, włosy bardziej siwe, że czterdziecha, to pobiłem siebie 35-letniego o 15 minut, o całe 20 procent. Zadowolenie i duma. Popijam słodką herbatę i zapobiegawczo omijam stoisko producenta tłustych serów, sponsora Pucharu Świata.
Informacje praktyczne
- Najsprawniejszy i najmniej męczący transport to lot do Bergamo i wypożyczenie auta na lotnisku (ok. 250 km). Są bezpośrednie loty Ryanair czy Wizzair z wielu polskich miast (np. Warszawa-Modlin, Kraków). Goły bilet lotniczy w obie strony kosztuje ok. 300-400 zł. Ale do tego dochodzi dodatkowy bagaż sportowy (ok. 300-400 zł w obie strony), choć jego dopuszczalna waga jest tak duża, że można narty kilku osób zapakować w jedną przesyłkę i współdzielić koszty. Tanie auto z automatyczną skrzynią biegów kosztuje ok. 20-30 EUR za dobę. Nie warto brać super bryk, bo na autostradzie poruszamy się wolno (max. 120-130 km/h).
- Pokój 2-osobowy w sezonie na booking.com to koszt od 350 zł w górę.
- Organizatorzy w regulaminie wymagają badań lekarskich. 5 lat temu ciężko je zdobyłem i przetłumaczyłem u tłumacza przysięgłego, ale przy rejestracji w ogóle ich nie chcieli. W tym roku w ogóle ich nie doniosłem – nie było problemu.
- Na youtube.com w trakcie zawodów jest relacja bezpośrednio – można zarekomendować rodzinie i znajomym. Tutaj jest relacja z 2018: https://www.youtube.com/watch?v=zBk6weFpzs0
- Nie ma punktów żywieniowych na trasie. Organizator dostarcza jedzenie na mecie, po ukończeniu zawodów.
- Najbardziej godny uwagi sklep dla biegaczy narciarskich w pobliżu to Intersport Franco Nones (Nones Sport). Rzeczy, których nie uświadczysz w Europie Środkowo-Wschodniej, a można przy odrobinie szczęścia porozmawiać z samym Franco, pierwszym złotym medalistą olimpijskim w biegach (Grenoble 1968), nie pochodzącym ze Skandynawii lub Związku Radzieckiego.
- Alpe Cermis leży we włoskojęzycznej części regionu Trydent-Górna Adyga, co wiąże się z możliwością, a wręcz koniecznością delektowania się tutejszym jedzeniem. Dodatkowy bonus do zawodów. Palce lizać!
- Przed zawodami obowiązkowo espresso w barze przy stadionie. Robi tak przynajmniej cała włoska część zawodników. To jakiś lokalny rodzaj dopingu.
- Nie ma się co bać. Trzeba się zapisać na 2020, bo szkoda życia na nie wdrapywanie się na nartach na Górę Gór.
O autorze
Michał Musielak, rocznik 1978. Zanim poznał urok biegania na nartach, nigdy przedtem regularnie nie uprawiał sportu na poziomie innym niż rekreacyjny (poza kilkoma epizodami w maratonach na nogach). Pierwszy raz narty biegowe założył na nogi w wieku 32 lat (2010), pierwsze nartorolki w wieku 36 lat (2014). Od połowy 2017 w team nabiegowkach.pl. Skupia się na zawodach stylem dowolnym na długich dystansach – ukończył wszystkie ultramaratony nartorolkowe w Polsce oraz kilka maratonów narciarskich Worldloppet (pierwszy dopiero w 2017 r.). Biega na nartach i nartorolkach, bo mu to sprawa gigantyczną radość. Od 2005 r. jest czynnym doradcą podatkowym – swoją pracę lubi tak samo jak uprawianie sportu.
Autorem wszystkich zdjęć jest Lazzaro Cutrone.