Królewski duet Małysz – Kowalczyk dźwignął polskie narty na wyżyny popularności. O ile przyszłość skoków maluje się w jasnych kolorach, nad biegówkami wiszą czarne chmury.
Tak dobrze jeszcze nie było. Justyna pierwszy raz wygrała na inauguracji PŚ, a podopieczni Kruczka licznie wypełnili czuby klasyfikacji. Nigdy wcześniej nie mieliśmy też lidera jednocześnie w biegach i skokach. To wszystko w kraju, w którym 10 lat temu stały dwie w miarę przyzwoite skocznie: Wielka Krokiew i Orlinek. Potęga? Tak, ale zupełnie na przekór logice. Jeśli nazywać nas kolosem, to tylko na glinianych nogach. Małysz i Kowalczyk to sportowcy, którym zawdzięczamy więcej, niż nam się wydaje. Oboje uparci, oboje na co dzień zmagali się z problemami, o których „Zachód” nawet by nie pomyślał. Na zgrupowaniach bez ciepłej wody, a na Igrzyska tylko z kilkoma parami nart. Kombinezony szyte były na pół sezonu, o ile w ogóle były na nie pieniądze. Kombinowanie, załatwianie i notoryczne próby nalewania z pustej butelki. U nas zawsze były talenty. Nie było „tylko” perspektyw.
Efekt Małysza
Grudzień 2000. Małysz po latach regresu nieoczekiwanie zajmuje czwarte miejsce w otwierającym TCS konkursie w Oberstdorfie. Nowy rok rozpoczyna od rekordu skoczni, dzięki któremu staje w Garmisch na najniższym stopniu podium. W kraju szaleństwo. Triumf na Bergisel obserwuje z trybun kilka tysięcy Polaków. Nie miał sobie równych, co powtórzył dwa dni później w Bischofschofen. To co stało się później Włodzimierz Szaranowicz po latach nazwał fenomenem socjologicznym. Kraj sportowo na zimę zamierający zyskał postać, dzięki której „żyliśmy życiem zastępczym”. Do końca marca nie było tematu innego niż Adam. Adaś, Orzeł z Wisły, Bohater, Latający Polak, Fruwający Wąsacz i dziesiątki innych epitetów przelało się przez media jak gigantyczne tsunami. Paradoksalnie, najbardziej z polskiego sukcesu ucieszyli się Czesi. Tydzień po tamtych wydarzeniach trybuny harrachovskiego Čertaka po prostu pękały w szwach. Morze biało-czerwonych flag, szalików i czapek. Łańcuch samochodów w kolejce do granicy ciągnął się przez ponad 20 kilometrów. I tak przez kilka kolejnych lat.
Równolegle wokół dyscypliny zaczęli kręcić się sponsorzy. Najpierw chodziło o naszywkę na kombinezon, później o bannery na skoczniach, aż w końcu do gry weszła wielka kasa. Do klubów przez pierwszy okres małyszomanii zgłosiło się tylu dzieciaków, że trenerzy przestali ich po prostu przyjmować. Powiedzieć, że brakowało sprzętu, to nie powiedzieć nic. Nie było ludzi, miejsca w szatni, a co najgorsze – systemu pracy. Na próżno szukać chłopaka, który nie chciałby wtedy skakać na nartach. Na byle górce pieczołowicie ubijano śnieg i organizowano zawody. Na zjazdówkach, oczywiście. Takie zainteresowanie było wodą na młyn dla Polskiego Związku Narciarskiego. Kontrakt z Grupą Lotos zaowocował jednym z najlepiej zorganizowanych systemów szkolenia: Szukamy Następców Mistrza. Od 2005 roku młodzi adepci fruwania zaczęli rywalizować w Lotos Cup. Kilka skoczni, parę kategorii i jasne, przystępne reguły. Maciek Kot? Trzeci w 2005 roku. Klimek Murańka? Razem z Olkiem Zniszczołem zgarniali podium za podium. Mogę dalej. Krzyś Biegun, sensacyjny lider Pucharu Świata – triumfował w Lotosie jeszcze w 2011. Ekipa Kruczka nie wzięła się znikąd. To ludzie wychowani na Małyszu. Ludzie, którzy w 2003 roku konkursy w Predazzo oglądali obgryzając paznokcie. O ile po Salt Lake City zdążyły im już odrosnąć.
Sprawdź ofertę popularnego sklepu z nartami biegowymi biegowkowy.pl.
Te wszystkie konkursy trzeba gdzieś było zorganizować. W 2001 roku w Karkonoszach odbyły się Mistrzostwa Świata Juniorów – tylko dlatego modernizacji doczekał się karpacki Orlinek. Idąc od zachodu wymienię też zdezelowaną 90-tkę w Lubawce, straszydła w Wiśle (od tych w centrum aż po starą Malinkę), zarośnięte Skalite czy pseudonowoczesne obiekty w Zakopanem. I to wszystko. Dziś skoczni może wciąż nie ma tyle, co w Niemczech, ale są ośrodki, w których adepci mogą skakać do wieku seniora. Są pieniądze, jest zainteresowanie, a co najważniejsze – chęci. System szkolenia to najtrudniejsza ze sportowych układanek. PZN skokom narciarskim ułożył ją doskonale.
Kowalczykomanii nie ma
Jak Filip z konopii wyskoczyła Justyna Kowalczyk z przeciętności polskich nart biegowych. To tandem idealny: charyzmatyczny i zaangażowany trener plus mistrzowski organizm upartej zawodniczki. Kowalczyk nie pojawiła się nagle, do wszystkiego doszła skrupulatnie ciężką pracą. Jej się udało, próbują następne, jednak w całym tym „systemie” nie widać choć szczypty ładu i składu. Dlaczego nie powtórzył się schemat sprzed kilku lat? Czy Polacy tak nasycili się zimami z Orłem z Wisły, że wyniki Królowej Śniegu nie wywarły na nich wrażenia? A może to magia lotu sprawiła, że na skocznie pchali się wszystkimi furtkami? Nie ma na to jednej odpowiedzi – wszystkie są po trochu prawdziwe.
Nie da się uniknąć porównań do drugiej z klasycznych dyscyplin. To jak willa z basenem a wynajmowana stancja. Jak Bentley a rozklekotany Trabant. Faktem jest, że obie kadry „A” mają pod względem finansów przyzwoicie. Justyna Kowalczyk jeździ dokąd chce, ma wielu sponsorów. Reszta odwiedziła Finlandię, Ramsau… da się trenować. Zupełnie inaczej jest z młodzieżą. Odkrywca talentu Kowalczyk Stanisław Mrowca na łamach Interii narzeka, że o rozwój młodzieży nie dba się w należyty sposób. Stwierdza, że mimo pasma sukcesów Polki dalej brakuje środków na zakup nart najzdolniejszym zawodnikom. Chyba nie trzeba pisać, jak cenne jest posiadanie dopasowanego do siebie sprzętu?
Jakiś czas temu ówczesna Minister Sportu i Turystyki Joanna Mucha zrewolucjonizowała polski sport. Po podzieleniu dyscyplin na koszyki okazało się, że narciarstwo otrzyma spory zastrzyk gotówki. Spory, to znaczy mniejszy niż w latach poprzednich o 10 %. To dużo. Bardzo nie chciałem poruszać tu tej kwestii, ale proszę porównać te dwie liczby: ponad 30 mln złotych na reprezentację norweskich biegaczy, a 170 mln na wszystkie związki sportowe w Polsce. Nawet, gdy weźmiemy pod uwagę koszty życia na północy Europy, nie usprawiedliwia to naszej sromotnej porażki. Druga z ważnych kwestii to systemy stypendialne. Wie ktoś, ile dostaje od miasta Wrocławia lekkoatletyczny młodzieżowy Mistrz Polski? Miesięcznie 150 złotych brutto. Jeśli kiedyś miałby zostać Mistrzem Świata, całe jego życie podporządkowane będzie treningom. Nie ma możliwości, aby podjąć pracę.
W związku z brakiem środków na szkolenie kruszy się środowisko, które jest pierwszym etapem wyławiania mistrzów. Co z tego, że w małej Lubawce jest świetny kombinator norweski, skoro brakuje mu pieniędzy na dojazd na zawody? Nie da się wiecznie bawić w „załatwianie”. Nawet najbardziej cierpliwym w końcu się odechce. Niejednokrotnie bywało, że lokalni trenerzy wspierali swoich podopiecznych własnymi środkami – rewelacji nie ma, ale chociaż nowe kije można komuś sprawić. A nuż dzięki temu wskoczy na podium mistrzostw kraju. I dalej już JAKOŚ będzie. Problem w tym, że tych trenerów jest coraz mniej. Kasy klubowe świecą pustkami, więc całe to wyławianie talentów spada na nauczycieli wychowania fizycznego. A tam już wkracza polityka lokalna i jeśli gmina uboga, a wójt asportowy, nawet dwie młode Kowalczyk nie ściągną niezbędnych pieniędzy.
Biegaczem narciarskim nie zostaje się przez przypadek. To dyscyplina pełna wyrzeczeń i ciężkiej pracy, milionów kropel potu i wylanych łez. Miesięcy, a nawet lat treningowego bólu. Wszystko dla jednej, jedynej chwili zwycięstwa. Tej niepowtarzalnej. Wygrać „Bieg na Igrzyska” da się jeszcze dzięki szkoleniu chałupniczemu – Mistrzostw Świata już nie.
Skoków narciarskich nie spróbuje każdy – to dyscyplina dla wybranych. Biegać na nartach możemy natomiast wszyscy, co coraz wyraźniej widać w największych krajowych ośrodkach. Upowszechnienie biegówek to najlepszy system szkolenia. Tak powstaną nowe trasy, wypożyczalnie, rolkostrady, a może i kluby lub stowarzyszenia. Pozostaje mieć nadzieję, że system w końcu powstanie. Pamiętajmy więc, że to również od nas zależy, czy wśród młodego pokolenia znajdzie się choć jeden mistrz świata. On gdzieś tam jest, trzeba tylko pokazać mu narty.
Coraz częściej słyszy się głosy, że Polska, kraj w końcu biedny, w porównaniu z krajami sąsiednimi dużo pieniędzy przeznacza na narciarstwo. Pytanie, dlaczego w takim razie zawodnikom brakuje pieniędzy? Może po prostu do nich nie trafiają i rozchodzą się na „ważniejsze potrzeby”, o których nie decydują trenerzy i zawodnicy, tylko „działacze”? Tu bym upatrywał problemów finansowych w polskim narciarstwie biegowym.
tak, tak – barki muszą być pełne w biurach. Czytam właśnie „Szamo”, czyli wszystko, co wiedziałbyś o piłce nożnej gdyby Cię nie oszukano. Nawet, jeśli 20% pokrywa się w tych dwóch środowiskach, to i tak nie chcę chyba znać kulisów tych DZIAŁAŃ
Jak dla mnie młodzież w Szklarskiej, w szkole sportowej w biathlonie i narciarstwie biegowym ma na czym jeździć. Także sprzęt jest, gorzej z zaangażowaniem w treningi.
Ja natomiast uważam, ze dużo w tym momencie zależy od rodziców. Także kochani wspierajmy dzieci i ich kluby. Zapisujmy dzieci do klubów nawet wbrew ich woli i woźmy je na treningi, większość powinna chwycić bakcyla już po miesiącu. Powodzenia.
No z tym bakcylem wbrew woli dzieci to tak nie będzie. Wprost przeciwnie, można łatwo obrzydzić dziecku każdą aktywność, która będzie „na siłę”, a już zwłaszcza w trudnych zimowych warunkach, gdy wieje, pada, a biegać TRZEBA.
Nie do końca tak z tym bakcylem, oczywiście trzeba oddać dzieci do zaufanego trenera, jak ma chwycić to chwyci jak nie to trzeba próbować z innym sportem. Uważam, że trzeba być raczej pro niż anty.