nabiegowkach.pl > Imprezy > Relacje > Pogodowa mieszanka i wielki progres, czyli mój trzeci Bieg Piastów

Pogodowa mieszanka i wielki progres, czyli mój trzeci Bieg Piastów

Pogodowa mieszanka i wielki progres, czyli mój trzeci Bieg Piastów

Gdy piszę te słowa, jestem już jakieś 48 godzin, albo więcej po dobiegnięciu do mety wyścigu na 26 km w ramach 36. Biegu Piastów, ale z mojej twarzy nadal nie znika szeroki uśmiech. Liczyłem w tym roku na postęp, ale chyba nie aż na taki!

W tym roku postanowiłem nieco zwiększyć intensywność mojego weekendu na Piastach i w piątek pobiegłem, niejako na rozgrzewkę 10 km klasykiem. To znaczy to miała być rozgrzewka, ale w przedstartowych założeniach. Jak doskonale wiecie, gdy tylko człowiek założy na siebie numer startowy, a potem usłyszy polecenie startu, rozrywka, rekreacja i inne takie rzeczy się kończą. A że na dyszce nie za bardzo jest gdzie odpocząć, to pognałem przed siebie. Warunki były bardzo ciężkie, mokry śnieg, wysoka temperatura, rozjechane tory. Jedyne z czego się cieszyłem, to fakt, że startowałem z drugiego sektora i mój czas biegu, był rzeczywiście moim czasem, a nie jak w przypadku pierwszego sektora, włączał się, gdy punkt pomiaru przebiegł pierwszy ze ścigaczy…

A potem już lufa w górę. Za strzelnicą, potem Górna Wołga i tak przez pierwsze cztery kilometry. Nie ukrywam, że torów nie używałem prawie wcale. Narta nawet nieźle trzymała, ale wolałem biec ciągle poza torem, bo tak po prostu było wygodniej i mniej lodu…

Start pod górkę pozwolił mi się nieźle ustawić, bo jak potem stwierdził mój kolega, pod górę to ja szybki jestem. Z góry na Dolnym Dukcie już tak nie wyprzedzałem… Chciałem być w pierwszej setce, ale w porównaniu z ubiegłym rokiem poziom znacznie wzrósł. Nie tylko ja wpadłem na pomysł, że 10 km to dobrze przepalenie przed sobotą. No i byłem 108, ale w obliczu startu z kilkunastoma trenerami, świetnymi amatorami, czy zawodnikami z Niemiec, Czech i Polski, mój wynik mnie satysfakcjonuje.

Po biegu było małe piwko i odnowa w aquaparku w Karpaczu. Półtorej godziny na jacuzzi to było to. Nieco więcej snu, niż w piątek (przedstartowy stres już minął) i w sobotę byłem gotowy na wielkie ściganie. Choć nie przypuszczałem, że aż na tak wielkie (zaznaczam – z mojej perspektywy, bo dla wielu moje wyniki są pewnie śmieszne…).

Długo czekałem na Kubę Mrozińskiego, który od rana zmagał się z dystansem 50 km klasykiem. Chciałem jego porady w kwestii smarowania na trzymanie, bo jazdy na nowo już w piątek nie robiłem.

Ostatecznie po poradach Kuby, własnoręcznie zmieszałem trzy klistry, położyłem je na gorąco i pełen woli walki ruszyłem na start. W trzecim sektorze spotkałem sporo znajomych, którzy równie ostro gotowali się do walki. Ruszyliśmy. Od startu powtarzałem sobie „nie spiesz się, nie spiesz. Oszczędzaj siły”. Biegłem więc wolno, ale ciągle wyprzedzałem grupy po 5-10 osób. Przestraszyłem się, że znów idę za szybko i co jakiś czas zwalniałem za plecami biegacza przede mną. Ale w takim stanie wytrzymywałem maksymalnie 30 sekund, bo szybko zacząłem im najeżdżać na narty. Przed zjazdem na Inhalacyjną była jeszcze krótka rozmowa z Marszałkiem Województwa Dolnośląskiego, którego nie widziałem już lata całe. Od momentu, kiedy przestałem pracować we wrocławskich mediach. Rzuciłem mu jeszcze, że mnie pewnie dogoni, bo ja sprinter jestem. Ale już mnie nie dopadł.

Na Orlu pierwsza herbatka i przed siebie na najdłuższy podbieg w całym biegu. Znów powtarzałem sobie, żeby nie szarpać. Rozłożyłem się więc do lekkiej jodełki, choć narta nadal świetnie trzymała i szedłem w tłumie innych biegaczy. Długo tak jednak nie wytrzymałem, znów przyspieszyłem i zostawiłem za sobą kolejnych kilkadziesiąt osób. Na końcu podbiegu spotkałem Witka, który w piątek ostro mi dołożył na dyszce. Przez kilka kilometrów biegliśmy praktycznie razem. Aż wreszcie podjąłem decyzję, by przed Samolotem na punkcie żywieniowym zrobić sobie 2-3 minuty przerwy na żelik, herbatkę i czekoladkę. Tak też zrobiłem, a potem deja vu, bo wyprzedzałem tych, których już raz wyprzedziłem.

Dzięki tej przerwie nie dopadł mnie na trasie żaden kryzys. Nie zaliczyłem też żadnej gleby. Nawet na Jeleniogórskiej, która przypominała tor bobslejowy, a nawet dwa, bo biegły przez nią dwie równoległe koleiny w kształcie rynien. Jak byłem już na Górnym Dukcie przestałem sobie wmawiać, że kiepsko mi idzie i wiedziałem, że mogę zawalczyć o dobry czas. Tak przyspieszyłem, że gdy wybiegłem już na Polanę i ostatnią prostą, w nogach nic nie czułem. Nie miałem siły pchać w torze, próbowałem biec poza nim, ale tam był zmielony, sypki śnieg, a w sumie to już błoto.

Jak wpadłem na metę zerknąłem na zegar. Pokazywał. 2.10.00. Szybko skojarzyłem, że to czas mierzony od pierwszego biegacza i mój musi być z 5 minut lepszy. Ale długo nie mogłem w to uwierzyć, dopiero na tablicy wyników znalazłem swoje nazwisko a przy nim czas 2.05,23. Miejsce wtedy było 253, ostatecznie zmieniło się na 270. Jak ja się wtedy wydarłem ze szczęścia. Przecież to było aż o 280 miejsc lepiej, niż przed rokiem. I o 448 miejsc lepiej niż w debiucie przed dwoma laty! Już nawet czas nie był tak ważny, bo wiem, że tegoroczna trasa była krótsza o pętlę wokół Krogulca, czyli o blisko 2 kilometry. Ale co tam, byłem tak blisko złamania bariery dwóch godzin. Gdyby nie ten żelik, pewnie bym tego dokonał. Ale co wtedy poprawiałbym za rok?

Ja to ten z prawejNa koniec kilka refleksji. Pierwsza – podziękowania dla organizatorów, którzy mimo zmiennej, kapryśnej pogody, przygotowali trasy, jak tylko umieli najlepiej. Druga – Czesi też mogą przegrywać. Tego chyba się nikt nie spodziewał, że w rywalizacji panów nasi południowi sąsiedzi nie wygrają żadnego z pięciu biegów… I trzecia, ale ta już smutna – z roku na rok poziom chamstwa na naszych biegach wzrasta. Bieganie na nartach jeszcze kilka lat temu dawało wszystkim tylko radość. Teraz do Jakuszyc przyjeżdża wielu wyżyłowanych gości, którzy zapominają, że biegi mają bawić. Krzyczą na trasie, a nawet wyzywają, jak to ładnie określa terminologia prokuratorska „używając słów powszechnie uznanych za wulgarne”. W tym miejscu pozdrowienia dla jednego Jaśnie Pana, którego napotkaliśmy przed Samolotem. Mówi się, że ktoś „klnie jak szewc”. Ale ja od dziś będę mówił: „kląć jak ślusarz”. Ten pan pewnie się domyśli dlaczego…

Tomasz Hucał

Tomasz Hucał

Tomasz Hucał. Były dziennikarz Gazety Lubuskiej,  wcześniej pracował m.in. w Gazecie Wrocławskiej i Słowie Polskim. Niespełniony sportowiec - amator. W szkole średniej przeciętny dyskobol, bez sukcesów. Od 2008 roku zakochany w biegówkach (w żonie kocha się trochę dłużej). Ma za sobą trzy starty w Biegu Piastów na 26 km CT, jeden na 10 km CT oraz kilkanaście startów w cyklu Salomon Nordic Sunday. Poza nartami jego ulubione sporty to koszykówka i kolarstwo. Właściciel małej firmy, spiker sportowy, konferansjer, kierownik obiektów sportowych Arena Żagań.

Udostępnij:

Komentarze (4) do “Pogodowa mieszanka i wielki progres, czyli mój trzeci Bieg Piastów

  1. Gratulacje! Naprawdę godny podziwu czas, widać, że nie obijałeś się w tym sezonie [w Jakuszycach powiadają nawet, że Hucek jest przetrenowany :)]. W tym roku awans do pierwszego sektora za elitą, a w przyszłym pierwsza dwusetka?

  2. Czy do takiej poprawy przyczyniła się zmiana nart na bezłuskowe? Nie zrozum mnie źle – takiej poprawy sama zmiana nart by zapewniła. Trening i poprawa techniki to podstawa. Gratuluję i pozdrawiam!

  3. Dzięki wielkie za gratulacje! Czy jestem przetrenowany? To się okaże na najbliższym Salomonie;) Mam nadzieję, że jeszcze coś z siebie wykrzeszę:) Choć to fakt, że jestem nieco zmęczony. Sama zmiana nart na pewno to nie wszystko, poprawiłem technikę, miałem więcej czasu na trening. Sporo schudłem. To wszystko złożyło się na taki wynik. Mam drugi sektor i chcę go utrzymać. Pierwszy nie jest dobry, bo liczą czas brutto;)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

nabiegowkach.pl