Rzadko bywa tak, że wybitny sportowiec – bardziej niż z rywalizacją – kojarzony jest z życiem na emeryturze. Vegard Ulvang, oprócz nart, odnalazł w życiu mnóstwo innych pasji. Równie imponujących, co olimpijskie medale.
Vegard Ulvang urodził się w miejscu historycznym. Niespełna czterotysięczne Kirkenes leży na samej północy Norwegii, tuż przy ówczesnej granicy ze Związkiem Radzieckim. Aż do 1991 roku było to jedno z niewielu miejsc, gdzie NATO dosłownie dotykało się z państwem Układu Warszawskiego. Oprócz uwarunkowań militarnych położona nad Morzem Barentsa miejscowość interesująca jest także ze względu na astronomię – w ciągu roku słońce nad Bøkfjorden albo nie zachodzi, albo w ogóle się nie pojawia. Trzecią najsłynniejszą atrakcją jest… Vegard Ulvang.
Pochodzący z bardzo szanowanej rodziny Vegard nie od razu pałał chęcią do sportu. Był do niego zachęcany przez uczących w szkole gimnastycznej rodziców, a także bardziej aktywnych braci. Ostatecznie, w dużej mierze z racji miejsca zamieszkania, wszystkie dzieci założyły na nogi dwie deski. Vegard jako czternastolatek zajął 4. miejsce w mistrzostwach kraju, a w 1982 roku był nawet 5. w juniorskich mistrzostwach globu. W tym czasie wciąż nie uważał nart za życiową drogę, czego nie zmienił nawet debiut w kadrze seniorów. W Pucharze Świata od początku wiodło mu się nieźle: w Falun zajął 16. pozycję na 30 km, a już miesiąc później cieszył się w Murmańsku z pierwszych punktów do klasyfikacji generalnej.
W tym samym roku młodzieniec przeprowadził się do Oslo i rozpoczął studia na uniwersytecie. Jak wyjaśnia po latach Norsk Biografisk Leksikon, utalentowany biegacz po pewnym czasie podjął ważną decyzję: uświadomił sobie, że nie da się być sportowcem z głową w innej części życia. Jeśli chce się osiągać wyniki, musi być to pełnowymiarowe poświęcenie treningom. To wtedy w samym sercu ojczyzny łososia narodziła się przyszła ikona narciarstwa.
Sprawdź ofertę popularnego sklepu z nartami biegowymi biegowkowy.pl.
Krok po kroku
Jako dwudziestolatek Ulvang dostał się do kadry na MŚ w Seefeld. Był najmłodszym członkiem norweskiej ekipy i niestety nie dostał szansy startu. Według doniesień serwisu skihistorie.no nie miało to jednak większego znaczenia. Był szczęśliwy, że nabył cenne doświadczenie w kontekście kolejnych dużych imprez. Nie pomylił się. Po przełomowym sezonie 1985/86 (pierwsze podium PŚ i 8. lokata na koniec zimy) udał się z kolegami do Oberstdorfu. I choć w kraju fiordów tamte mistrzostwa przyjęto z wielkim rozczarowaniem, dla Ulvanga stały się kolejnym krokiem w kierunku wielkiej chwały. Miał on bowiem udział w walce o jedyny męski krążek w biegach narciarskich. Co prawda brązowy medal zdobyty w sztafecie nie ostudził krytyki napływającej z Oslo, ale dla młodego zawodnika stał się motorem do dalszej pracy nad formą. Doskonale naoliwiony silnik pozwolił najpierw na kwalifikację do Calgary, a po kilku tygodniach na sięgnięcie po pierwszy indywidualny olimpijski laur. W „biegu młodzieży” na dystansie 30 km klasykiem uległ tylko dwóm Sowietom: Władimirowi Smirnowowi i Aleksiejowi Prokurorowowi. Tamto trio spotykało się później wielokrotnie i nie ma tu mowy wyłącznie o pojedynkach na śniegu. Ale o tym później.
Odzyskać Puchar!
Rok Calgary dla Norwega zakończył się na 7. pozycji w „generalce”. Kolejne zimy należały już jednak do niego. No, prawie, bo nie sposób zapomnieć o spektakularnym Gunde Svanie, ale ten do swoich triumfów kibiców już przyzwyczaił. Co innego Ulvang. Jego pojawienie się na światowej scenie narciarskiej miało i było znakiem nowych czasów. Chociaż w sezonie 1988/89 Szwed odparł jeszcze jego ataki, to dokładnie rok później nastąpiła pokoleniowa zmiana. Po pięciu długich i – zdaniem niektórych – nudnych latach svanowskich triumfów wartę przejął podwójny medalista MŚ w Lahti. I to w jakże kuriozalnym stylu! Dwudziestosiedmioletni wówczas Norweg zwyciężył o zaledwie punkt (!), a ponadto nie wygrał choćby jednego pucharowego wyścigu. Podczas gdy Sztokholm niemalże spuszczał flagi do połowy masztu, Oslo oszalało z radości – tytuł wrócił nad Glommę po 11 latach rozbratu.
Primetime
Po tamtej victorii jeszcze przez trzy lata Vegard plasował się w trójce najlepszych. Okazją do potwierdzenia klasy były MŚ w Val di Fiemme (1991), podczas których wielki pojedynek stoczyły ze sobą ekipa norweska ze szwedzką. Choć brylował Dæhlie i Svan, świeżo upieczony zdobywca PŚ też ugrał coś dla siebie: w swojej koronnej konkurencji, biegu na 30 km klasykiem, zajął 3. pozycję, a wraz z kolegami dołożył do tego brązu jeszcze złoto za sztafetę. Przed Albertville był pełen nadziei.
Zanim jednak w ogóle pomyślał o kolejnych igrzyskach, latem – wbrew protestom norweskich działaczy – poleciał m.in. na Alaskę, by zmierzyć się z najwyższym szczytem Ameryki Północnej. Zdobycie mierzącego 6194 m.n.p.m Mount McKinley raczej nie miało wiele wspólnego z planem przygotowań do francuskiej imprezy. Na pewno jednak podziałało na urodzonego w Kirkenes biegacza mobilizująco. Na trasach w Les Saisies, mówiąc socjolektem telewizyjnym, Ulvang miał swój primetime. Podobnie jak w Calgary program zainaugurował wyścig na 30 km techniką klasyczną. Początkujący himalaista z przewagą 46 sekund zmiażdżył drugiego Dæhliego, a swą moc potwierdził trzy dni później – w biegu na 10 km. Po dwóch złotych medalach sięgnął jeszcze po brąz w „biegu łączonym”, a piękny sen przedłużył złotem w sztafecie. Resztę złotych krążków wziął Bjørn Dæhlie. Albertville, choć na mapie w obrębie Francji, było w tym czasie norweskie. I basta.
Lillehammer w cieniu żałoby
Po udanych MŚ w Falun Ulvang jednym tchem wymieniany był w gronie faworytów do triumfów na swojej ziemi, kiedy to w październiku 1993 roku prawie porzucił przygotowania do kolejnych igrzysk. Te, zgodnie z reformą MKOl, miały odbyć się w Lillehammer po zaledwie dwóch latach od zakończenia poprzednich. I gdy w norweskim powietrzu czuć było już zapach wielkiego święta, rodziną biegacza wstrząsnęła tragedia – jego ukochany brat Ketil zaginął w zadymce śnieżnej. Jak przypomina tamten okres w „Drodze do Justyny Kowalczyk” Daniel Ludwiński, Vegard nie ustawał w poszukiwaniach i przez miesiąc w ogóle nie trenował. (…) Z powodu zaprzestania treningów miał nawet wypaść z kadry na igrzyska, jednak presja ze strony mediów i kibiców była tak wielka, że mimo słabszej formy znalazł się w reprezentacji. W Lillehammer indywidualnie był w stanie powalczyć jedynie o pierwszą dziesiątkę. Jedyny medal, zadedykowany bratu, zdobył wraz z kolegami w sztafecie. Ta na swojej ziemi w sprinterskim finiszu uległa lepiej dysponowanym Włochom.
– Wtedy dla Norwegów ważniejszy był sam udział ich wieloletniego lidera i możliwość podziękowania mu za lata pięknych sukcesów – stwierdził w swojej książce Ludwiński, który przytacza również ostatni akt rodzinnego dramatu: „Dopiero w lipcu 1994 roku, blisko dziewięć miesięcy po zaginięciu, okazało się, że jego brat stracił orientację w śnieżycy i utonął w jeziorze, na którym załamał się lód. Dwa dni po znalezieniu ciała żona Ketila urodziła dziecko, poczęte tuż przed śmiercią swego ojca, co dla całej rodziny miało znaczenie niezwykłe. <<Znaleźliśmy Ketila w niedzielę, a dziecko urodziło się we wtorkowy wieczór. To dla nas bardzo ważne. Jak gdyby coś do nas wracało>>, mówił narciarz norweskim mediom.”
„Z daleka od wszystkiego”
Kariera sportowa Vegarda trwała jeszcze do 1997 roku, choć nie pojechał on na „domowy” czempionat do Trondheim. Coraz częściej głowę utytułowanego biegacza wypełniały marzenia o podróżach.
Jeszcze w trakcie trwania kariery biegowej „Vegard Viking” robił rzeczy niezwykłe. Po zdobyciu brązu w Calgary Francuz Pierre Gay-Perret zaprosił jego i Ketila do wspinaczki na Mt. Blanc. Zaproszenie zostało przyjęte.
– Dla gościa z nizin kontakt z takimi górami był czymś niesamowitym. Tamta wycieczka stała się przełomem oraz bodźcem do zaplanowania czegoś większego – powiedział po latach biegacz na łamach New York Times’a. Tym „większym” był wspomniany wcześniej McKinley, a chwilę później podróż śladami Fridtjofa Nansena, który w 1888 roku, za pomocą prowizorycznych kijów bambusowych i drewnianych nart przebył Grenlandię. Przyszły potrójny mistrz olimpijski powtórzył ten wyczyn, tracąc przez 14 dni ponad 11 kilogramów.
New York Times: „Trzy miesiące po Albertville Ulvang dołączył do norwesko-amerykańskiej ekspedycji, której założeniem było wejście na najwyższe szczyty w różnych częściach globu. W pięć tygodni stanął na Elbrusie, Kilimandżaro, Puncak Yaya i prawie na Aconcagui. Do pełni szczęścia zabrakło 150 metrów – podczas ataku zepsuła się pogoda. Tego lipca, wraz z Władimirem Smirnowem, wybrał się też na dwutygodniową wyprawę kajakową na Syberię. (…) Po niej nadszedł czas na Mongolię…”
– Najfajniejsze w Mongolii było zetkięcie się z prawdziwymi Nomadami, którzy nie mieli nic z tego, co my nazywamy cywilizacją. Buty robili z koni, mięso brali z owiec, a mleko od swoich krów. Wtedy pojąłem, że to wszystko jest tak złudne, iluzoryczne. Że nie potrzebujemy wcale nowego telewizora, samochodu. Że da się wspaniale żyć bez tego całego bajzlu – tłumaczył Ulvang amerykańskiej gazecie podkreślając, że właśnie to wyobcowanie jest najwspanialszym elementem jego wypraw.
Vegard Ulvang był też w Nepalu, Mongolii (wraz z Aleksiejem Prokurorowem) czy na Biegunie Południowym. Trasa, którą pokonał „u stóp Ziemi”, była niemal identyczna z tą, którą przed wiekiem przemierzył Roald Amundsen. Wraz z trójką naukowców uczcił tym samym dokonanie swojego wielkiego rodaka, na którego wspomnieniach – jak przyznał – prawie się wychował.
Ojciec Tour de Ski
Ulvang, odkąd przestał być biegaczem, rozwinął działalność nie tylko podróżniczą, ale i biznesową. Wielkie pieniądze zdobył powołując do życia odzieżową markę Ulvang, której właścicielem przestał być kilka lat późnie. W międzyczasie zakolegował się z Międzynarodową Federacją (FIS). To w jego głowie oraz Szwajcara Joerga Capola pojawiła się idea słynnego już Tour de Ski. Jak czytamy w „Drodze do Justyny Kowalczyk”, wszystko zaczęło się w saunie. Obaj działacze nigdy nie kryli, że ich rozważania na temat przyszłości biegów i poszukiwania sposobów na uatrakcyjnienie tej dyscypliny sportu toczyły się właśnie w tym miejscu. Droga od pomysłu do jego realizacji była krótka. Idea narodziła się bowiem w 2004 roku, a pierwszy Tour przeprowadzono zaledwie dwa lata później. Zanim ruszono z przygotowaniami, pomysłodawcy osobiście przetestowali m.in. możliwość wspinaczki pod Alpe Cermis. Gdy Dario Cologna potrzebował tam 18 minut, będący na emeryturze Ulvang tylko sześciu więcej. Dziś wieloetapówki zyskują coraz większą aprobatę, czego dowodem są choćby Ruka Triple, Lahti Games czy planowany na 2016 rok polsko-czeski Nordic Weekend. Norweg powołał też do życia Tour de Barents, który – jak wskazuje nazwa – odbywać miał się daleko za kołem podbiegunowym. Ta idea nie zyskała jednak zbyt wielu entuzjastów, stąd pomysł ostatecznie zarzucono.
Za całokształt swojej kariery Ulvang otrzymał w 1991 Medal Holmenkollen, a rok później nagrodę dziennikarzy. Jego wkład w rozwój narciarstwa biegowego nie ograniczył się wyłącznie do zdobywania medali i tytułów. Powołanie do życia Tour de Ski, aktywność w szeregach FIS oraz otwartość i odwaga nie pozostawiają cienia wątpliwości – Vegard zasłużył na miano ikony biegów narciarskich.