Czy z miłości do dyscypliny, czy z ukochania zawodników, powstało na przestrzeni ostatnich lat bardzo wiele książek o biegach narciarskich. Kamil Wolnicki, choć rewolucji nie przeprowadził, stał się autorem kolejnej ciekawej lektury. Biografii bardzo nietypowej.
Od złotego biegu z Vancouver rozpoczyna Kamil Wolnicki książkę, która najcenniejszy kruszec ma w swoim tytule. Nieco wcześniej, tym samym kolorem, wydrukowano imię, które przez ostatnie lata – głównie w okresie od grudnia do kwietnia – odmienia się przez wszystkie przypadki. Tylko liczba, choć od Turynu lat minęło wiele, wciąż pojedyncza. Justyna. Jedna, jedyna, niezastąpiona i – jak wywnioskowałem po zamknięciu ostatniej strony – niemalże przezroczysta. Wieloletni dziennikarz Przeglądu Sportowego z ikony polskiego narciarstwa wydobywa to, co w niej najlepsze: upór, pracowitość, hart ducha i niesłychaną wręcz siłę woli. I skromność, ale z tym, jak i kilkoma innymi jej cechami pozwolę sobie się nie zgodzić. Sięgnąłem po tę pozycję nie jako fanatyczny kibic. Nie jako czytelnik, któremu osoba Kowalczyk wywołuje na rękach gęsią skórę. Chciałem poznać jej nieodkryte historie jako młody, starający się myśleć obiektywnie dziennikarz.
Na jakuszyckie Puchary Świata jeździłem raczej dla sportu samego w sobie, a nie chęci jak najgłośniejszego zaśpiewania Polce hymnu pod oknem hotelu Biathlon. Tam – jak przypomina zresztą Wolnicki – w ogóle było zaskakująco: „Bjoergen po przyjeździe do Szklarskiej Poręby przywitano bukietem róż”. To zdanie w książce, jak i w ogóle tamtą sytuację pamiętam doskonale. Marit w Szklarskiej – zamiast poruszać się w towarzystwie ochroniarzy – szastała uśmiechami we wszystkich kierunkach. Zdjęcie? Proszę bardzo, choć po treningu, bo teraz muszę pracować. Ale słowa dotrzymywała zawsze. W szoku byli nie tylko (nieliczni) negatywnie nastawieni kibice, ale i działacze, dziennikarze i… sama Norweżka. Wieczorami można ją było spotkać na ulicy. Biegała sobie między ludźmi i samochodami. Tak po prostu. W tym samym czasie Kowalczyk, która zabarykadowała się w znajdującym się poza miastem hotelu, była człowiekiem-widmo. Widywano ją na starcie, mecie, w strefie mediów, a później to tylko w telewizorach. W 2012 roku zorganizowano tam swego rodzaju sektor dla dzieci, obok którego przechodzili wszyscy sportowcy. Kto nie zatrzymał się na autograf? „Złota Justyna”.
Mniej więcej od tamtej pory za nią nie przepadam i nieco razi mnie, że Wolnicki przedstawia ją w tak różowych barwach. Dużym plusem lektury jest całe mnóstwo wypowiedzi jej, jej bliskich i osób, które ukierunkowały zawodniczkę jako przyszłą mistrzynię. W jednej z takich opowiastek jest wątek o tym, że Kowalczyk potrafi sobie radzić z kibicami. Że jest czas na trening, ale jest też czas na autografy, zdjęcia i uśmiechy. Ale czy zawsze? „Nie miała łatwo, bo tłum ludzi czekał na każdy krok gwiazdy i nawet przejście z hotelu na trasę, czyli kilkadziesiąt metrów, było problemem.” Być może nie śledzę każdego kroku Justyny, ale tamte smutne miny dzieciaków w pamięci mi zostały. A Małysz potrafił. Nie zawsze, ale potrafił i chyba nigdy publicznie nie powiedział, że małyszomaniacy to jakikolwiek problem. Potrafi teraz Stoch, a także wielu innych, równie wybitnych sportowców. Jeśli osoba, dla której jednej przez cały kraj tułają się tysiące biało-czerwonych fanów, nie ma chwili na ich godne ugoszczenie, coś chyba jest nie tak.
Sprawdź ofertę popularnego sklepu z nartami biegowymi biegowkowy.pl.
Wertując kolejne kartki ładnie oprawionej publikacji (tylko korektorzy nawalili, bo literówek i błędów edycji co niemiara!) szybko odniosłem wrażenie, że Wolnicki nie jest idealnym człowiekiem do napisania tego typu książki. „Złota Justyna” to biografia, choć od klasycznej formuły znacznie się różni. Pełno w niej zakulisowych opowiadań, anegdot czy opinii samej bohaterki, ale w niektórych brakuje silnego kontragrumentu, zdania, w którym narrator odważyłby się na krytykę czy wyważenie plusów i minusów. Zdjęcie na okładce ukazuje złotą medalistkę w czasie dekoracji po zwycięskim biegu na 30 kilometrów. Do obiektywów Justyna prezentuje medal. Tak jak tam widzę tylko jedną jego stronę, tak samo w kontrowersyjnych tematach też poglądy dziennikarza są bardzo znajome. Zupełnie takie, jakby głosiła je sama Kowalczyk, z którą Redaktor – jak może wynikać z wielu fragmentów – zna się prywatnie.
Ale lektura ta to nie tylko wady, jak mogłoby wynikać z tego wstępu. Nawet gdy czytający ją przeciwnicy zawodniczki nieraz będą mieli w gardle gulę, to jest wśród kibiców rzesza takich, którzy z pewnością postawią ją w centralnym miejscu półki. To idealna wręcz pozycja dla fanów jej talentu i tych, którzy lubią czasem wrócić do wspaniałych chwil. Wolnicki niezwykle rzetelnie podążył ścieżką (a raczej narciarskim śladem do „klasyka”, który Kowalczyk preferuje) mistrzyni, oddając słowami większość towarzyszących jej biegom emocji. Bo jest tam i o Turynie, i o genialnych startach w Libercu, i o zaprojektowanych przez jakiegoś cieniasa trasach w Whistler. Rzecz jasna wiele miejsca poświęcił też wszystkim Kryształowym Kulom, triumfom w Tour de Ski i innym, mniej ważnym imprezom. Wertując kolejne strony płyniemy przez wielką karierę Justyny. A że podczas rejsu trafiają się fale, nie usunął z jej życiorysu nieudanych MŚ w Sapporo czy wpadki dopingowej. Od deski do deski odtwarzamy wszystkie momenty drogi na szczyt.
Ja też „Złotą Justynę” położę w widocznym miejscu. To jedna z takich lektur, do których wracać można w nieskończoność. Po przeżycie, po cytat, po całe rozdziały. I wiem już, czym dla mnie jest ta książka. Nie biografią Justyny Kowalczyk. Almanachem wspomnień. Zastanawia mnie tylko, czy właściwy był termin wydania. Gdyby napisać ją po Soczi, czy wyglądałaby tak samo?
Książka wydana w styczniu 2014 przez wydawnictwo Axel Springer, liczy 192 strony, kosztuje 24 zł.