Zawody w Engadin to dla mnie synonim czystej przyjemności z powodu szwajcarskiej organizacji i solidności, niesamowitej doliny, zabawowo-rozrywkowego profilu trasy i atmosfery jakiej nie doświadczyłem nigdy przedtem na podobnych zawodach.
Podobno jednym z wyznaczników bogactwa społeczeństwa jest… liczba profesjonalnych rowerów szosowych per 100 tysięcy mieszkańców. Po pierwsze, bo to drogi sprzęt. Po drugie, bo trzeba mieć wolny czas, więc pracę dającą się wykonać w najwyżej 8 godzin za dobre pieniądze. Po trzecie, dany kraj musi mieć sieć dróg z gładkim asfaltem, co również kosztuje.
Jadąc z mojego „ulubionego” lotniska w Bergamo na Engadin Skimarathon w rejonie St. Moritz, doświadczałem zamożności Italii zwalniając średnio co 60 sekund przed rowerzystą szosowym lub całą ich grupą. Zmierzałem ku śniegom, a wokół wiosenna sobota: słońce, kolarze, 16 stopni, Włosi siedzący w roadsterach wyciągniętych po ichniej łagodnej zimie, na poboczu sprzedawcy pomarańczy, a ja w okularach przeciwsłonecznych grzeję się w fiacie 500 z wielkim, panoramicznym dachem. To było jedyne auto w wypożyczalni z zimowymi kołami – po mojej prośbie o to wyposażenie typowe dla kierowcy biegówkowego, pan zastygł w bezruchu analizując sprzeczność mojego pytania z tym, co jest za oknem, a raczej drzwiami, terminala Orio del Serio.
Otrząsnąłem się z Fruhling Gefuhl i ogarnąwszy się ruszyłem w kierunku Szwajcarii, do utęsknionej zimy. Białe krzyże na czerwonym tle powitały mnie świetną organizacją zawodów, która towarzyszyła mi do samego końca. Pierwsze zaciekawienie wywołał parking 800 m przed biurem zawodów – oczywiście z bezpłatnymi shuttle busami odjeżdżającymi co 2 minuty do wioski maratońskiej. A więc jednak można nie zostawiać aut na poboczu drogi przed zawodami (vide: Jakucja przez Biegiem Piastów). Na parkingu po raz pierwszy spotkałem wszechobecnych pomocnych funkcjonariuszy szwajcarskiej obrony cywilnej. Co zabawne, mundurowi prześcigali się w paradowaniu w przeciwsłonecznych okularach kolorowych i markowych, jakby w Engadin ogłoszono nieformalny wewnętrzny konkurs służb na najmodniejsze szkiełka.
Wioska maratonu – mały skrawek w centrum miasta z biurem zawodów w budynku, namiotami producentów sprzętu zimowego, food truckiem i budką z piwem – odczarowała u mnie St. Moritz. Do tej pory miasto kojarzyło mi się z Hotelem Kulm, bentleyami i futerkami na nartach zjazdowych, a okazało się swojsko jak w Bedrichovie. Tylko wurst z grilla cztery razy droższy.
Po odebraniu numeru startowego ruszyłem do pensjonatu w Sils, który wskazał mi booking.com. Pensjonat prowadzony od 60 lat przez tą samą rodzinę był typowym szwajcarskim przybytkiem – z zielonymi dywanami, drewnianym wyposażeniem oraz dyskretnym małym i nienachalnym luksusikiem. Tylko gniazdka z lat 60. XX w. z dziurkami za małymi na zasilacz do komputera przypominały historię budynku. Jakkolwiek dla mnie kluczowa dla mnie była bliskość głównej trasy biegowej – kilkadziesiąt metrów od mojego okna. Zatem ignorując szkołę mówiącą o wypoczynku dzień przed zawodami, odbyłem z zapasowymi nartami półgodzinną przebieżkę. Od razu zakochałem się w spokoju, ciszy i majestatyczności doliny. Przypinając narty już postanowiłem, że tu wrócę.
Rano kolejna miła niespodzianka, tym razem ze strony mojego pensionu – z uwagi na maraton pełne śniadanie zaczęło się o godz. 06:00, tak żeby zawodnicy nie wyszli z domu głodni (start pierwszych sektorów to 08:30). Umierałem ze szczęścia – pierwszy raz jadłem tak wcześnie rano przez długimi zawodami ciepłe bułki i jajko na miękko. Szwajcarska organizacja i serwis w moich oczach wzbijały się na wyżyny.
O siódmej rano moja wieś (i pewnie cała dolina) zapełniła się ludźmi z nartami biegowymi w rękach. Dołączyłem do grupy stojącej na najbliższym przystanku. Po 10 minutach nerwowości zostałem uspokojony przez miłe małżeństwo z Bazylei, żebym nie przejmował się, że z powodu tłoku już drugi autobus nie zatrzymał się na naszym przystanku. Że generalnie tak jest co roku i nikt nie spóźnia na start. Że oni już się przyzwyczaili i nie ma się co spinać. Po tych słowach podjechał pusty busik i po chwili byłem w Maloya, w miejscu startu.
Jak rozpocząć bezkolizyjnie bieg kilkunastu tysięcy osób? Kazać trzymać narty w ręku, upchnąć w kilku sektorach za płotami z siatki, co kilka minut puszczać kolejny taki box, kazać przebiec na nogach 200 metrów i zakładać narty przed linią startu. Genialne rozwiązanie gwarantujące brak tłoku na starcie.
Pierwszy odcinek był zjazdem z góry, downhill na biegówkach. Średnia 25-30 km/h, z zaangażowaniem fizycznym mocno mniejszym niż to na wspinaczce na jakuszycki Samolot. Po prostu miło: słoneczko, weekend, narty pięknie sunęły. Po 14 km napotkałem pierwszy podbieg, raczej podbiegunio, pagóreczek. 75 m długości, w normalnych warunkach na trzy machnięcia kulawcem, ale mi to zajęło 6 minut. Po pierwsze – tłok i kolejka, musiałem czekać karnie, po drugie – miłośnicy biegówek z nizinnych miast Helwecji nie za bardzo stosują styl asynchroniczny, bardziej coś na kształt przekładańca czy innych technik – ciekawych, ale niespiesznych.
Po pierwszym pagóreczku zrobiliśmy mały lansik na trasie biegnącej przez centrum St. Moritz – kto miał nowe narty, kurteczkę czy różowe gogle Oakley a la Klaebo, to była okazja się pokazać. I znowu pojawiły się jakieś mniejsze pagórki, ale już z mniejszymi kolejkami do nich. A potem dłuuugi zjazd przetykany nielicznymi pagóreczkami z podbiegami do długości 50 m, tak że z powodu prędkości nawet nie było warunków na styl asynchroniczny, tylko jednokrokiem dostawałem się na szczycik pagóreczka żeby za nim kontynuować zjazd. (Proszę wybaczyć używanie zdrobnień, których nie cierpię, ale nie znajduję innych słów na określenie tych elementów trasy.)
Na ostatnich odcinkach smar na nartach „chwycił” – w związku ze zmiennymi warunkami na początku zawodów narty „działały” poprawnie, ale na końcu śnieg się zmienił i była rewelacja – zrezygnowałem z używania kijów i łyżwowałem nawet 40km/h wyprzedzając innych uczestników na finiszu.
Mój wynik 2:08 pozwolił na zakwalifikowanie się do pierwszych 25% uczestników open (podobnie jak w Biegu Piastów tydzień wcześniej). W ten sposób udało mi się uzyskać kwalifikację na 2020 r. do sektora startowego Elite C. Szybki bieg, dla mnie obiektywnie super wynik, ale mimo to poczułem małe niespełnienie – mogłem lepiej, mogłem użyć innej techniki w jakimś miejscu, mogłem ominąć kolejki przed pagórkami, gdybym przyjął inną strategię na starcie (już wiem jaką) itd., mogłem tamto i owamto.
Po zawodach dostałem się do pensjonatu kombinacją pociąg i autobus („Maraton Ruckfahrt”) – wszystko świetnie zorganizowane.
Informacje praktyczne
- Profil zawodów. Maraton w Engadin jest technicznie i wydolnościowo łatwym biegiem, odpowiedni szczególnie dla osób jeszcze nie mających wyćwiczonej wytrzymałości i siły. Dla osób z dłuższą historią startów i treningów może być okazją do sprawdzenia się w szybkich technikach zjazdowych, w technikach wymagających większej pracy nóg, technikach jazdy bez używania kijów. Dla kogoś kto biega w zawodach z wieloma podbiegami, jak w Polsce czy Czechach, Engadin może być niewymagającym niedzielnym wybieganiem, choć mocno przestrzegam przed lekceważeniem tych zawodów.
- Smarowanie. Trasa zawodów jest długa, prowadzi przez wiele miejscowości, nie ma pętli, start i meta znajdują się w zupełnie innych miejscach, więc śnieg jest różny i wydaje mi się, że nie łatwo trafić z dobrym smarowaniem.
- Transport. Są dwie najpopularniejsze opcje lotu samolotem: Bergamo we Włoszech (Ryanair z Modlina) lub Zurich w Szwajcarii. Wybrałem Bergamo, ale droga autem do i z Engadin była słaba – powrotne 140 km w niedzielę po południu pokonałem w 4 godz. z powodu korków. Bez korków nawigacja pokazuje 2,5 godz. Męczące. Spróbuję w przyszłym roku opcję Zurichu. Proszę zauważyć, że wystarczyły trudności na drodze i godzinne opóźnienie rajanera, a podróż Engadin-Bergamo-Modlin-Warszawa Ursynów zajęła mi 10,5 godziny (w tym 5,5 godziny samego przemieszczania). W związku z tym, jak ktoś mieszka w południowo-zachodniej Polsce, to akceptowalną czasowo opcją staje się samochód, choć nie tańszą i najmniej wygodną, jeśli podróżuje się w pojedynkę.
- Ceny. Szwajcaria jest prawie tak droga jak Norwegia, ale w odróżnieniu od dość topornej Skandynawii, standard tutaj jest adekwatny do cen, tj. dostaje się naprawdę wysoką jakość, która mnie zadziwiała. Dotyczy to wszystkiego: organizacji maratonu, kiełbasy z grilla, noclegu, śniadania w pensjonacie, podróży pociągiem, punktualności autobusów, czystości toalet na stacjach paliw. Człowiek wyjeżdża z mocno chudszym portfelem, ale bez subiektywnego wschodnioeuropejskiego poczucia wyzysku jaki ja przynajmniej miałem po Bergen czy Oslo.
- Noclegi. Organizator maratonu organizuje przystępne noclegi w jakichś koszarach wojskowych – informacja ze strony internetowej. Warto się rozejrzeć za takimi opcjami, bo koszt noclegu w warunkach hotelowych może zburzyć niejeden budżet – doba hotelowa w wibrującym St. Moritz może spokojnie średnio kosztować 2.000 PLN (sic). Nieco dalej i też nieco ciężko można znaleźć pokoje za równowartość 400-450 PLN, ale trzeba rezerwować z wyprzedzeniem. Widziałem też oferty łóżek w pokojach wieloosobowych za 180 PLN od osoby. Można też nocować we Włoszech, ale trzeba lubić wstawać o czwartej rano w dniu zawodów.
- Ekstrasy. Dwa dni po ukończonych zawodach dostałem link z 2,5 minutowym filmem ze mną w roli głównej: https://www.engadin-skimarathon.ch/rennen/engadin-skimarathon/fotos-videos?irwchannel=696&irwtoken=00f7520ea815fdc3a012e7a1e8528b5d. Dzień po zawodach dostałem informację, że jestem na 27 zdjęciach, które mogę dodatkowo zakupić. Na miejscu, tuż po zawodach, mogłem wygrawerować na medalu moje nazwisko i mój czas biegu. Indywidualny dyplom do ściągnięcia to oczywistość. Na czas zawodów można w telefonie zainstalować aplikację geolokalizacyjną, która pozwala rodzinie i znajomym śledzić pozycję zawodnika na żywo wraz z podaniem miejsca. Generalnie – czapki z głów dla pomysłów organizatorów, żeby otoczka biegu była 100 razy atrakcyjniejsza niż niektóre inne biegi na świecie.