Dwa tysiące kilometrów dziesięcioletnim samochodem. Pięć państw. Dwa promy. Dwa i pół dnia w drodze. Wreszcie w niedzielę 4 kwietnia 2010 roku około godziny 15 przypinamy narty do nóg, a pulki do uprzęży.
Pierwszy odcinek naszej wycieczki prowadzi w górę doliny, zaśnieżoną drogą. To ona ma nas zaprowadzić na płaskowyż (ok. 1200 m n.p.m.). Na razie jesteśmy jakieś 400 metrów niżej. Mijają nas zdziwieni Norwedzy na skuterach śnieżnych. Tak jest przez kilka godzin. Leśny dukt początkowo wiedzie po płaskim, w końcu zaczyna piąć się stromiej w górę. Dobrze, że jeżdżą tu na skuterach. Ciągnięcie sanek po skuterowym traku jest o wiele łatwiejsze.
Pierwszego dnia wychodzimy z doliny na płaskowyż, nad schronisko Kalhovd. Widzimy je, lecz rozbijamy namiot na śniegu, gdzieś powyżej, z widokiem – marnym – na zabudowania. Pierwszego dnia pokonaliśmy niecałe 16 km.
Poniedziałek, 5 kwietnia
Sprawdź ofertę popularnego sklepu z nartami biegowymi biegowkowy.pl.
Pogoda nie rozpieszcza.
Niskie chmury. Biało, nie ma na czym oka zawiesić.
Wystartowaliśmy około godziny 9, by po godzinie zjazdów (zjazd na nartach z pulkami to prawdziwa przygoda – zwłaszcza, kiedy sanki wyprzedzą narciarza) docieramy do schroniska. Kawa, rozprostowanie kości i w drogę. Na początku musieliśmy się wspiąć dość stromym stokiem ponad schronisko. Poprzedniego dnia maszerowaliśmy na zachód, dziś droga wiedzie na północ. Trasa wyznakowana jest powsadzanymi z niezwykłą regularnością gałązkami. W słabiej widoczności ciąg kijków znika w oddali. Noga za nogą, czubek narty za czubkiem. Jest niedobrze – bo plusowo. Około 1-2 stopni Celsjusza powyżej zera. Człowiek się bardziej poci. Na szczęście, tego pierwszego dnia, śnieg nie klei się do fok.
Ścieżka się rozwidla. Wybieramy niestety złą drogę. To nie trudne. Skala mapy, którą się posługujemy, to 1:100 000. Mapy robi się latem. Zimą, zwłaszcza w terenie takim jak ten (połogie stoki, niewybitne szczyty), wszystko się ze sobą zlewa. Nie ma strumieni, żlebów, jeziora są zamarznięte i przykryte warstwą śniegu. Teren wydaje się gładki, równy, a ocena odległości prawie niemożliwa.
Tak więc zbaczamy na zachód. Potem tniemy stok po nieprzetartym, niechodzonym terenie. Nic nie szkodzi – dziś zmierzamy wyłącznie na północ. Cel nasz leży na końcu jeziora, nad którym maszerujemy. Nie możemy tam nie trafić. Za to przedzieranie się po niechodzonym terenie ma swój przygodowy aspekt. Śnieg pęka, dudni i strzela pod naszym obciążeniem – bywa, że huk słychać z kilkunastu, kilkudziesięciu metrów. Nie ma obaw – nachylenie zboczy jest niewielkie. Lawiny nam nie groźne. Śnieg przez całą wycieczkę będzie taki sam – na wierzchu około 30-centymetrowa warstwa sprasowanych tafli, pod nią sypki cukier – nogi zapadają się w nim po kolana. To dobrze. Łatwiej kopać platformy pod namiot. W końcu schodzimy na jezioro i wyznakowaną trasą pomykamy śmiało na północ. Przed godziną 18 docieramy do Marbu.
Pijemy łapczywie tutejszą kranówę, rozsiadamy się na wspaniałej werandzie przy wejściu, potem się zwijamy i odchodzimy kilkadziesiąt metrów od schroniska. W zacisznej dolince stawiamy namiot.
Tego dnia pokonaliśmy niecałe 22 km.
… w napięciu na dalszy ciąg tej przygody…