Trzeba było łazić pięć dni, żeby doprowadzić się na skraj. Wyjrzeć za krawędź. Dokonać odkrycia… Dzień ostatni. Kuchenka padła, więc chyba musimy się wycofać w jednym skoku do naszego samochodu. Stąd, z Marbu, przez Kalhovd, to nieco ponad 40 kilometrów.
Czwartek, 8 kwietnia
Trochę przeraża mnie ta odległość. Nogi obolałe, skóra pozdzierana, twarz pali, spręż już nie ten. Pod koniec dnia trzeba liczyć się z cierpieniem. I rzeczywiście było przygodowo.
Zwijamy się i startujemy. Pogoda – jak zwykle. Widoczność marna. Szusujemy wzdłuż patyków. Do Kalhovd mamy ok. 22 km.
Na którymś postoju widzimy, że podąża za nami ktoś. Za chwilę, coraz wyraźniej widać, że to nie ktoś, a cała grupa. Kolejny postój i mija nas jeden rządek ludzi, drugi, a potem jeszcze trzeci. Mniej więcej 30-35 osób. Tłum na pustkowiu! Szusujemy za nimi. Idą nieco inną drogą, niż planowaliśmy. Ale dobrze – omijają góry.
Sprawdź ofertę popularnego sklepu z nartami biegowymi biegowkowy.pl.
Po kilku kilometrach trzy grupy i my – wszystko się wymieszało. Nieustanne mijanie, wyprzedzanie, odpoczywanie, pozdrawianie. Ludzie idą z plecakami – my z pulkami, więc jesteśmy nieco wolniejsi, choć i tak niektórych wyprzedzamy.
W pewnym momencie od reszty odstaje jeden z narciarzy – ewidentnie norweski żołnierz. W polowym mundurze, z wojskowym plecakiem, a jeden z jego kumpli ma nawet zimowy kamuflaż – białą bluzę i spodnie. Zagaduję go. Opowiada, że rzeczywiście są z wojska i dodaje z dumą, że podłączyli się do brytyjskich Royal Marines, weteranów z Afganistanu i Iraku, i wędrują razem z nimi. To ci Anglicy – klapki, herbatki – których spotkaliśmy w Rauhelleren parę dni wcześniej.
Norweg rozprawia z dumą, jaką to mają wspaniałą wspólną historię – Brytyjczycy szkolili norweskich komandosów do desantu na fabrykę ciężkiej wody, którą Niemcy prowadzili w czasie II wojny światowej w pobliskim Rjukan. Norwedzy, skrywając się na płaskowyżu, zaatakowali fabrykę i pokrzyżowali budowę niemieckiej bomby atomowej. Wracamy na śnieg. Jest mozół. Idziemy inną drogą, więc nie wiem, kiedy dojdziemy do schroniska, a widoczność, jak wiadomo, marna.
I tu zaczyna się największa nauka tego wyjazdu. Trzeba było łazić pięć dni, żeby doprowadzić się na skraj. Wyjrzeć za krawędź. Dokonać odkrycia…
Zaczyna się od tego, że człowiek sobie coś ustawi w głowie. Dajmy na to: do schroniska powinna być jeszcze niecałą godziną marszu. Jakieś cztery kilometry. Patrzysz sobie na GPS-a, kalkulujesz, że to za tą górą. Utwierdzasz się w swoich przekonaniach, aż w końcu są one tak ugruntowane w twojej głowie jak fakt, że słońce wstaje i zachodzi codziennie.
Więc kiedy mija 50 minut, a schroniska ani widu, ani słychu, pojawia się niepokój. Po kolejnych 30 minutach – jest rozdrażnienie. Po drugiej godzinie marszu – pojawia się u mnie wściekłość. Jestem tak wnerwiony, że pluję jadem dookoła. Jestem do białości rozpalony. Klnę na śnieg, sanki, kurtkę, gogle, schronisko, góry, własne głupie pomysły. Taki stan mnie rozkłada, odbiera motywację. Najchętniej siadłbym na tyłku i poczekał, aż schronisko samo się zbliży.
W końcu jednak Kalhovd wyłoniło się z mgły, a dotarcie do niego było jeszcze okupione ciągnięciem sanek pod całkiem stromą górkę.
W środku kawa i po zimnym, acz okraszonym śmietaną i borówkami gofrze.
Zbieramy się do wyjścia, a jeden z Anglików, z sumiastym wąsem, Royal Marine, dopytuje się, dokąd to się wybieramy. Wymieniamy nazwę miejsca, ale nic mu to nie mówi. A ile to kilometrów? Dwadzieścia.
Na jego twarzy pojawia się mieszanka uczuć.
Zostawiamy żołnierza w stuporze i wychodzimy. Do Kalhovd dotarł wielki pług i odśnieżył całą drogę – na tutejszą tamę muszą dojechać jakieś maszyny. Na szczęście, śniegu na drodze zostało tyle, że bez problemu możemy się nią posuwać, choć czasem wyłaniają się pod nartami duże placki żwiru. Nie mamy wyboru – doliną wiedzie jedna droga. Początkowo więc, jeszcze na wierzchowinie, ciągniemy pulki w sporym kanionie, wysokim czasem i na 3 metry, wyżłobionym w śniegu przez pług.
Robi się piękna pogoda. Po raz pierwszy widzimy tu słońce. Mgły odpływają. Jest ciepło, przyjemnie. Jednak godziny mijają powoli. Wchodzimy w dolinę, do lasu. Zaczynam orientować się mniej więcej gdzie jesteśmy – pamiętam niektóre detale z podejścia.
W pewnym momencie kiełkuje w głowie myśl – jeszcze gdzieś tak godzina marszu.
Mija godzina, a parkingu ani widu, ani słychu.
Pojawia się rozdrażnienie. Drzewa, pulki, żwir na drodze zaczynają mnie denerwować.
I nagle błysk – tylko nie to.
To niesamowite, że w ciągu jednego dnia, doświadczam dwa razy tego samego stanu. Ale teraz mogę zareagować inaczej.
Tym razem – nauczony wcześniejszym doświadczeniem – obieram inną strategię.
Koncentruję uwagę, odciągam ją od wszystkiego, co doprowadza mnie do szaleństwa.
Liczę kroki na prawą nogę – jeden, dwa, trzy…. dziewięćdziesiąt dziewięć, sto.
Liczę kroki na lewą nogę – jeden, dwa, trzy…. dziewięćdziesiąt dziewięć, sto.
Może to i idiotyczne, ale pomaga przetrwać.
Przeliczyłem tak kilka tysięcy. Tylko koncentracja, oszukanie własnego umysłu pomaga brnąć dalej. Pokonać tego dnia 40. kilometr, 41. kilometr, 42. kilometr…
Wreszcie – koniec.
Uff…
Teraz pozostaje już tylko 2 tysiące kilometrów do domu.