Szereg sukcesów na przestrzeni lat sprawił, że Kowalczyk jest obecnie jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich sportowców. Biegaczka strzeże jednak swojej prywatności, rozdzielając życie codzienne od swojej kariery. Kibice i tak dobrze wiedzą jednak przynajmniej o kolekcji… osiołków. [Fragment książki „Droga do Justyny Kowalczyk – Historia biegów narciarskich]
Rzeczywiście, przez lata maskotek uzbierało się już bardzo wiele, zarówno niewielkich, które można zabrać ze sobą na zawody (na szczęście), jak i takich, które „kibicują” w domu, bo na wojaże są po prostu zbyt duże.
Nie jest również tajemnicą, że Kowalczyk wspiera dzieci chore na mukowiscydozę. To właśnie dla „mukoludków”, bo tak je nazywa, przeznaczony został na przykład dochód z aukcji bmw, które było jej nagrodą za zwycięstwo w jednej z klasyfikacji w sezonie 2012/13. Samochód został sprzedany za sto pięćdziesiąt pięć tysięcy złotych i taka właśnie kwota trafiła na cel charytatywny.
Z mniej znanych ciekawostek dotyczących Kowalczyk wymienić można… znaczki pocztowe z jej podobizną. Pierwszy wprowadzony został do obiegu w Polsce przed igrzyskami w Vancouver i przedstawiał wizerunek biegaczki podczas jej olimpijskich zmagań w Turynie. Na znaczku można też odnaleźć między innymi Stefanię Belmondo, gdy pokonuje trasę na igrzyskach w Albertville w 1992 roku. Drugie pocztowe wydanie jest cokolwiek zaskakujące, gdyż pochodzi z kraju, gdzie, delikatnie mówiąc, raczej mało kto interesuje się biegami narciarskimi. Chodzi tu o… Mozambik, który wydał arkusik z sześcioma znaczkami przedstawiającymi złotych medalistów igrzysk olimpijskich w Vancouver (przeznaczony głównie dla zagranicznych filatelistów). Kowalczyk widnieje na dwóch: ze złotym medalem i w trakcie biegu. W tej samej serii upamiętniono także niemiecką alpejkę Marię Riesch i jej rodaczkę, biathlonistkę Magdalenę Neuner.
Sprawdź ofertę popularnego sklepu z nartami biegowymi biegowkowy.pl.
Polska biegaczka nie kryje, że nie zamierza przedłużać kariery i występować grubo po trzydziestce, jak niektóre zawodniczki, nawet te spośród najwybitniejszych w historii. Aleksander Wierietielny zapowiedział zakończenie pracy ze swoją podopieczną po igrzyskach olimpijskich w Soczi. Co dalej? To jedno z tych pytań, na które Kowalczyk nigdy nie udziela jednoznacznych odpowiedzi, choć stwierdziła już, że będzie to koniec jakiegoś etapu. Pewne plany jednak ma. „Nie ukrywam, że jako biegaczka narciarska bardzo chciałabym kiedyś wystartować w Biegu Wazów. To jest coś pięknego, coś, co jest bardzo ważne dla każdego biegacza narciarskiego. Myślę, że jeszcze kiedyś jako zawodniczka, może już nie tak topowa, zdecyduję się na start w tym biegu. Jeżeli będę chciała walczyć o Kryształową Kulę, to jest to jednak niemożliwe. Zbiegają się terminy zawodów Pucharu Świata oraz maratonów Worldloppet, a po drugie taki bieg bardzo dużo kosztuje i trzeba się po nim długo regenerować. Rekordy i tabele wszech czasów? Nie, nie myślę o tym. Może kiedyś, koło czterdziestki, będę patrzyła na to pod kątem rekordów, na razie daleko mi do tego (śmiech)„.
Czynne uprawianie sportu zabiera oczywiście wiele czasu, jednak Kowalczyk nigdy nie zaniedbywała edukacji. Ukończenie studiów wyższych wcale nie oznaczało, że od tej pory będzie mogła się skupić wyłącznie na sporcie, i tak przecież wymagającym wielu wyrzeczeń. Biegaczka zdecydowała się kontynuować kształcenie i rozpoczęła studia doktoranckie. Jej promotorem został profesor Szymon Krasicki z Akademii Wychowania Fizycznego im. Bronisława Czecha w Krakowie, w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dwukrotnie będący trenerem kadry narodowej biegaczek. Pod jego okiem Kowalczyk pisze pracę „Struktura i wielkość obciążeń treningowych biegaczek narciarskich na tle ewolucji stosowanej techniki biegu”. – Justyna studiowała w Katowicach na AWF – mówi profesor Krasicki. – Tam zrobiła dyplom magisterski i trenerski. Był czerwiec 2010 roku, już po igrzyskach w Vancouver. Zadzwoniła do mnie, że chciałaby się ze mną spotkać i porozmawiać. Zgodziłem się bardzo chętnie. Przyszła i powiedziała: »Panie profesorze, ja pana zaskoczę«. Usiadłem, a ona na to, że chciałaby, żebym był promotorem jej pracy doktorskiej. Zdziwiłem się, bo przecież kończyła katowicką uczelnię, ale oczywiście się również ucieszyłem, że chciałaby pisać u mnie. Zaczęliśmy szukać tematu, jakiegoś obszaru, w ramach którego mogłaby zrobić badania, a jednocześnie dalej trenować. Jest bardzo sumienna, niebywale dokładna, precyzyjna w tym, co robi. W 2011 roku przeliczała swoje wszystkie obciążenia treningowe, od igrzysk w Turynie do igrzysk w Vancouver włącznie, według odpowiedniego schematu. Justyna zawsze wstaje rano, o piątej. Pije kawę, coś czyta, przed szóstą idzie na rozruch, ma czterdzieści pięć minut. Wtedy czytanie odłożyła na bok i zabrała się za te obliczenia, do specjalnego wzoru. Co parę dni przysyłała mi potem obliczone dane, żebym sprawdził, czy jest w porządku. Muszę powiedzieć, że dla mnie było to imponujące, że w tak wąskim prywatnym czasie potrafi znaleźć jeszcze czas na te badania. Gdy powiedziała, że zrobi to przed zimą, to rzeczywiście przed zimą zrobiła. To jest imponujące.
Przed sezonem 2013/14 Kowalczyk tradycyjnie trenowała w Nowej Zelandii, do tego doszły między innymi dwa zgrupowania w Zakopanem. Po zakończeniu całego okresu przygotowawczego nie kryła, że tak trudno nie było jeszcze nigdy. Na swoim blogu stwierdziła, że był to okres „najcięższy, najdziwniejszy, nieludzki”. Wszystko to pod kątem optymalnego przygotowania do kolejnego sezonu i do kolejnych, już trzecich w karierze, igrzysk olimpijskich.