Tylko człowiek przyjedzie do kraju, a już czeka na niego mnóstwo atrakcji. Nie zawsze przewidzianych i miłych, ale na pewno wyjątkowych. Bo u siebie!
Nie ma to jak wrócić do domu. No, prawie do domu, bo przecież z Zakopanego do Kasiny Wielkiej jest jeszcze spory kawałek. Niemniej jednak ludzie mówią „po swojemu”, ceny w sklepach też znajome i te góry… Justyna Kowalczyk jasno podkreśla, że Tatry lubi i są one stałym punktem jej letnich przygotowań. Pod Giewontem czas spędza na wielogodzinnych górskich wycieczkach, morderczym ciągnięciu opony na nartorolkach, a także… na występach w „filmie” czy konsumpcji ściółki leśnej. Nie piszę bzdur, choć mam świadomość małej manipulacji informacją. O co więc chodzi?
„Ściółka była smaczna”
Oj tak, nasza Mistrzyni ma w Zakopanem wiele ciekawych przygód. Pewnego razu podczas treningu na amatorskiej, jak sama ją określa, trasie nartorolkowej miała okazję bliżej poznać poszycie sąsiadujących lasów. Jak pisze na swojej stronie internetowej, my w tych swoich dziwacznych ustrojstwach żadnych hamulców nie mamy. To nie tak jak na nartach, że się zapługuje, czy wejdzie ślizgiem. Jedynym ratunkiem jest sus w las (…) jak ja dziś, żeby tylko z jakimś spacerującym i nie reagującym na głośne krzyki dzieciaczkiem się nie zderzyć. Ostatni raz spotkanie z asfaltem miałam z siedem lat temu w Raubiczach. No ale tam jest się gdzie wywrócić. Na zakopiańskiej oślej łączce trzeba się o to naprawdę postarać…
No ma Justyna rację. Poobijana i pocharatana apelowała do wszystkich, żeby pod żadnym pozorem nie wchodzili na COS-owską trasę. No bo i po co? Słusznie zauważyła też, że w okolicy jest tysiąc lepszych miejsc do spacerów. Na przykład w górach.
Sprawdź ofertę popularnego sklepu z nartami biegowymi biegowkowy.pl.
Nóg nie oszczędza
Jeśli zakopiański obóz to duża ilość nartorolek, to co ja mam napisać o jej górskich wycieczkach? Męczy się dziewczyna niemiłosiernie, dziarsko pokonując kolejne dziesiątki kilometrów. Spaceruje po Kasprowym, Świnicy, Zawracie czy Pięciu Stawach, ale mimo dużej wysokości i kolosalnego (jak podejrzewam) zmęczenia ma jeszcze ochotę podzielić się ze światem jakimś ładnym zdjęciem.
Justyna Kowalczyk trasy wybiera takie, jakie akurat pasują jej do treningu. Razem z Maciejem Kreczmerem uważają, że do szczęścia nie potrzeba niesamowitych przepaści i adrenaliny – podobno wystarcza im samo górskie powietrze. Zawodnicy nie przyzwyczajają się ponoć do poszczególnych szlaków, jak czytamy na justyna-kowalczyk.pl: będąc w Zakopanem wybieramy raczej trasy, które pasują nam pod względem treningowym. Tak by w odpowiednim czasie przebiec z punktu A do B i (…) móc dostać się z powrotem do hotelu. Trasy muszą być dla nas pod wieloma względami odpowiednie, raczej nie kierujemy się w ich wyborze sentymentem.
Czy można wierzyć takim słowom? Wszyscy jesteśmy ludźmi gór i doskonale wiemy, że nawet przy teoretycznie obiektywnym wyborze za rogiem czai się mała nuta sentymentów lub przyzwyczajeń. Tak jest zimą na biegówkach, tak samo sytuacja wygląda i latem.
No dobrze – jest też inny aspekt. Robiąc codziennie tyle kilometrów jest już chyba Justynie wszystko jedno. Byle w Soczi było jak najlepiej!
W oku norweskiej kamery
Co to znaczy mieć „jobla”? W zasadzie, to nie mam pojęcia, co oznacza to tajemnicze słowo, ale wiem, że „jobla” na punkcie biegówek mają Norwegowie. Jedna z tamtejszych telewizji wymyśliła, że poszuka w Justynie, jak opisuje sama zainteresowana, sekretu. Ten „jobel” sięga tak daleko, że Kowalczyk zaproponowano… uwaga, to nie żart: wspólne treningi z Marit.
O jaką tajemnicę chodzi? Do końca nie wiadomo, chociaż pewnym jest, że swoje własne dziwactwa treningowe ma każdy profesjonalny sportowiec… piłkarze podobno też (CR7 zmieniał fryzurę w przerwie meczu na EURO 2012). O ile takie – powiedzmy sobie szczerze – głupoty nie poprawiają ani techniki, ani objętości płuc, to sprawa wydawać się może bardziej poważna. Istotnie, gdy na trzydziestokilometrowej trasie biegu olimpijskiego znaczenie ma pół długości buta, to nie ma siły – trzeba wymyślić coś, czym zagnie się przeciwnika. Korekta techniki, treningu siłowego, albo cokolwiek innego, co pozwoli nam być o te pół buta do przodu. Tych niuansów (a na pewno i nie tylko) szukali w Zakopanem norwescy reporterzy.
– Chłopcy przyjechali potwierdzić budowany przez nich samych od lat stereotyp Justyny. Mam być samotnicą, mam być ponura, muszę być dziwna. Muszę być też jakąś maszyną… no i ten sekret. Coś musi być na rzeczy (…) – ironizuje na blogu Justyna.
Temat rozwijał się dalej: Z dnia na dzień czuję coraz większą satysfakcję, bo mina panu reporterowi się ciut niewyraźna robi. Nagle okazuje się, że osoby z którymi pracowałam, bardzo ciepło o mnie mówią i wspominają. Że najgorsze co do tej pory usłyszeli, to że uparta jestem i kapryśna bywam. Że z każdej strony jest sympatia, uśmiech i normalność. No i ciężka praca. Nawet rozebrana wyglądam zdecydowanie mniej… sportowo od głównych rywalek. I w sukienkach chodzę, zamiast w gaciach z milionem reklam. Na dodatek kontynuuję naukę. Oj, tydzień się kończy powoli, a tu żadnej sensacji.
Zwyciężczyni Tour de Ski stwierdziła, że już dawno nie miała takiej mobilizacji do pracy z powodu mediów. – Jeśli jeszcze któraś norweska telewizja ma ochotę, to zapraszam – żartowała we wpisie w internecie.
Żarty żartami, mobilizacja mobilizacją, ale siła i rola mediów niestety niejedno ma imię. Za tymi z kraju fiordów Justyna Kowalczyk nie przepada, choć jej stosunek po ostatniej wizycie podobno nieco się ocieplił. Miejmy nadzieję, że na dłużej – montażyści nawet z niczego potrafią stworzyć dzieło zniszczenia. Oby po publikacji ich pracy nasza najlepsza biegaczka mogła powiedzieć „okej, to jestem ja, niczego nie przekłamali”. Oby, bo w innym wypadku (znając jej charakter) wojenki wrócą ze zdwojoną siłą.
Po czerwcowym zgrupowaniu w stolicy Tatr nasza mistrzyni pojedzie do Estonii, aby szlifować formę na swoich ulubionych trasach w Ottepaeae. Jej poczynania można śledzić na OFICJALNYM PROFILU na Facebooku, a także na jej STRONIE INTERNETOWEJ.