Jeden z uczestników cyklu Salomon Nordic Sunday, zauważył ostatnio, że gdy zaczynał swoją przygodę z biegówkami siedem lat temu, częściej przystawał, rozmawiał z turystami, uśmiechał się. Z każdym rokiem zaczął coraz więcej rozmawiać o smarowaniu, treningu i ma coraz mniej czasu na uśmiech. Coś w tym jest. Ja biegam dopiero trzeci rok, no dobra, przepraszam, trzy lata to ja chodziłem, a ostatnio zacząłem szybciej chodzić. Biega to Justyna Kowalczyk i kilka świetnych astmatyczek...
No i tak chodzę i chodzę, ale coraz mniej czasu mam na turystykę, uśmiechanie się i pogawędki. W tym roku, przed moim drugim startem w Biegu Piastów na 26 kilometrów, zachowywałem się już jak niespełniony sportowiec. Dieta, odżywki, regularne treningi, starty w zawodach, co drugi tydzień. Zacząłem nawet dyskutować o smarach, choć sam jeszcze biegam na łusce.
Ale na razie koniec o diecie i o smarach. W sobotę 5 marca, przed godz. 13.00 zjawiłem się na starcie, podobnie, jak ok. 1.400 innych zawodników, którzy chcieli się zmierzyć z dystansem 26 km, w tym roku dokładnie 26,4 km. Zaznaczę, że rano biegano na 50 km, ale dla mnie to wciąż za dużo.
Pomny doświadczeń sprzed roku (złamany kij i bieg z jednym przez siedem kilometrów), kilometr za startem, w najwęższym miejscu trasy, ustawiłem żonę z zapasowymi kijami. Na szczęście nie były potrzebne. Doświadczenie z kilku startów w tym roku zrobiło swoje. Poza tym, nawet gdyby coś się stało na trasie były w tym roku trzy punkty, gdzie można było wymienić kije. Genialny pomysł!
Początek to była prawdziwa sielanka, biegniemy w tłumie mijamy się, jest praktycznie płasko. Człowiek jeszcze świeży, choć miękki śnieg i dodatnia temperatura robią swoje. Tory się rozłażą, momentami wpada się w breję, a nie zmrożony śnieg. Swoje zrobiło też ponad półtora tysiąca zawodników z „pięćdziesiątki", którzy tę trasę przebiegli kilka godzin wcześniej.
Dobiegamy wreszcie w okolice schroniska Orle. Do tego miejsca każdy ma jeszcze siłę na rozmowę. Wpada na mnie na zjeździe zawodnik, który startował z takim samym numerem, jak ja rok wcześniej, wymieniamy kilka słów. Potem zrównuję się z kolejnym biegaczem, z którym mogę porozmawiać. Przy schronisku dwie słodkie herbaty od pana Staszka, szefa Orlego i tu się zaczyna....
Każdy bał się tego fragmentu trasy. Od Orlego ostry podbieg - jakieś 3,5 kilometra ciągle w górę. Tego się nie da opisać. To trzeba przeżyć. Tu biegali tylko liderzy. Ludzie idący ramie w ramie ze mną, po prostu maszerowali. Narty rozłożone do jodełki i maszerujemy pod górę, jedni szybciej, inni wolniej. Ja na szczęście szybciej. Po drodze wyprzedziłem kilku znajomych i jeszcze więcej nieznajomych. Mijałem też wielu, którzy nie trafili ze smarowaniem. Narty nie trzymały na podbiegu i musieli sobie odpuścić. Choć co ciekawe jeden mężczyzna, pod górę szedł z nartami pod pachą, a w dół wpinał się w nie i biegł tak aż do mety. Podziwiam, takich jak on!
Po tym podbiegu kawałek płaskiego i kolejny ostry podbieg na Cichą Równię. A następnie wspinaczka na Krogulec. Te już mi dały popalić. Tam dopadł mnie kryzys. Musiałem się zatrzymać i szybko spożyć żel izotoniczny z dużą zawartością węglowodanów. Normalnie nie do zjedzenia, ale przy takim wysiłku wchodzi, jak bułka z masłem. No i dalej pod górę z krótkim przerwami na zjazd. Każdy marzył tylko o tym, żeby tabliczki na trasie wskazywały już 22 kilometr, bo wtedy miało być w dół.
Śnieg coraz bardziej miękki, temperatura powietrza plus 8, a ty ciągle pod górę. Co ja tu robię? Czy nie mogłem siedzieć w domu i oglądać Justyny w telewizji? Ciekawe, czy żona na mnie jeszcze czeka, a może już zmarzła i pojechała beze mnie do domu? Ciekawe, czy ktoś jeszcze za mną biegnie, a może jestem ostatni? To tylko kilka z tysięcy pytań, które przewijały mi się przez głowę. Co działo się wokół nie pamiętam. Po ostatnim punkcie żywieniowym, chyba na 17 km wyłączyli mi zasilanie. Biegłem przed siebie, ale jak i z kim, nie wiem. Obudziłem się dopiero na ostrym zjeździe, kilometr przed metą. Chwila nieuwagi i na lodzie, bo to już nie był śnieg, zaowocowała straszną glebą. Zdarłem sobie skórę tu i ówdzie, straciłem cenne sekundy, wytraciłem tempo, ale wstałem i szedłem dalej.
Tylko kilometr do mety. W tym roku nie miałem już sił na finisz. Słyszałem tylko dopingujących ludzi i nagle zobaczyłem, jak ktoś wiesza mi medal na szyi. To już koniec! Jaki mam czas? Patrzę na zegarek - 2 godziny i 48 minut. 20 minut szybciej, niż rok wcześniej. A trasa o półtora kilometra dłuższa i trudniejsza. Więc coś mi dały te starty, treningi, odżywki i żelki. Szybko coś zjadłem, po 10 minutach mogłem już nawet mówić, zabrałem się więc za analizę wyników.
Bieg ukończyło 1.326 osób, zająłem miejsce 550, czyli o 168 pozycji lepiej niż w debiucie. Jak dobrze liczę, to byłem 16 zawodnikiem wśród Lubuszan i chyba pierwszym wśród dziennikarzy, bo żadnego innego na listach startowych na 26 km nie dojrzałem. Ale zaznaczam, że nie wszystkich znam.
No i na koniec bolesna refleksja. Rozwodzę się! Z nartami z łuską, a nie z żoną. Moje szybie chodzenie przeradza się w bieg, a ten skutecznie utrudnia mi łuska, która na miękkim śniegu w dół nie jedzie, a na lodzie wariuje. Wolę zmienić narty, niż zachorować na astmę, by poprawić wyniki.
może wpadam w patos, ale na tle dominujących w telewizji sportów, często ciekawych, ale przeżartych komercjalizacją, od pewnego czasu coraz bardziej lubię taką właśnie rywalizację, w której sam zresztą uczestniczę, gdy często biegnie się z bezpośrednim rywalem 20 km ramię w ramię, na mecie ktoś jest pierwszy, ktoś nie, ale potem można szczerze sobie pogratulować wysiłku, wzajemnie go doceniając, i normalnie porozmawiać.
i każdy chyba biegacz czy "chodziarz" narciarski docenia radość z poprawy czasu po często żmudnych treningach, niezawsze regularnych...